Czasopis

Białoruskie pismo społeczno-kulturalne

11/2002


Bunt zmęczonej (nienadążającej) prowincji?

Kiedy papież Grzegorz Wielki w VII wieku wprowadził jednogłosowy chorał zwany potem gregoriańskim jako obowiązujący w kościołach, odstępstwo od niego było karane bardzo surowo. Np. w Hiszpanii księży próbujących później śpiewać wielogłosowo karano śmiercią, nie było z tym żartów! (widocznie ponosił ich temperament, wysokie średnioroczne temperatury). Przy czym nie musiał być to wielogłos wyszukany: już samo prowadzenie melodii w równoległych kwintach mogło być brzmieniowo zbyt zmysłowe, grzeszne. Za takiż “nieprzyzwoity” uznawano też ścisły rytm, podział na takty, stąd jego brak w chorale. Jednak ciśnienie świeckich, pogańskich skłonności ludzkich do rytmu i wielogłosowości było tak wielkie, że w pierwszych wiekach drugiego tysiąclecia pojawiły się we francuskich kościołach pierwsze kompozycje wielogłosowe. Ale nie była to nagła i całkowita “liberalizacja”: wielogłosowość musiała być przemycana, legalizowana w ten sposób, że podstawę kompozycji stanowił nadal chorał śpiewany w długich wartościach (kilkunastosekundowych, nieczytelnych już melodycznie... bo i nie o to chodziło, była to tylko “podkładka legalizująca”!) i dopiero na jego tle rozwijał się jeden lub dwa głosy według inwencji kompozytora (po kilku wiekach zupełnego braku rozwoju muzyki kościelnej). Głosy te na koniec utworu musiały zbiegać się w unisono, jak...Trójca Św. stanowiąca jedność! Żeby wszystko było jasne i żeby np. nie trzeba było pozbawiać życia kompozytora wskutek podejrzeń o herezję. Później mogła być to oktawa, itd. zależnie od postępów “liberalizacji” i od tego, czy np. w danej okolicy uznawano oktawę za w zasadzie ten sam dźwięk, czy nie. Natomiast organy czy orkiestra w kościele to znacznie późniejsze etapy wdzierania się zbytku, grzechu-sztuki muzycznej do kościołów.

Wniosek 1: Również obecny etap w rozwoju muzyki cerkiewnej (mniej więcej XII wiek – czyli wielogłosowość wokalna – plus późniejsze techniki kompozytorskie, harmonia) nie jest ani wieczny ani “od zawsze”. Zatem postawa organizatorów Dni jako konserwujących w ich mniemaniu jedyny “bezgrzeszny”, dany raz na zawsze model muzyki cerkiewnej jest błędna.

Kiedy niedawno mułła Omar w Afganistanie zabraniał w ogóle słuchania muzyki, była to w istocie postawa podobna do postawy papieża Grzegorza Wielkiego, bo wywodząca się z tych samych przekonań, tylko bardziej skrajna: mułła był jakby jeszcze bardziej wrażliwy, zdawał sobie sprawę z tego, że grzech zaczyna się nie od śpiewu wielogłosowego (takiego jak w cerkwi), lecz od śpiewu w ogóle (do “śpiewu” muezzina – podobnego zresztą do melizmatycznego chorału – był zapewne zbyt przyzwyczajony, by go negować; może dla niego to był z konieczności jedyny sposób docierania do masowego odbiorcy, forma głośnego mówienia-nawracania, krzyk?). Zwolennicy Dni są tu w sumie mniej restrykcyjni: wołają tylko o więcej liturgii-słowa, mniej muzyki. Niepokoją się, kiedy melodia skomponowana zagłusza tekst. Bo co oznacza melodia bez tekstu? Może jakowąś herezję? Gdzie przebywa człowiek słuchający takiej “melodii”? “O czym” jest wtedy ta muzyka? (mułła Omar też musiał zastanawiać się, gdzie jest człowiek słuchający muzyki tzw. absolutnej, żartujący, śmiejący się, grający w piłkę, czy aby nie robi sobie w tym czasie “jaj” ze swej “kondycji ludzkiej”, która według niego musi go obowiązkowo dopadać non stop, bez chwili wytchnienia; wszak radość jako coś zgodnego z wiarą to i w naszym kręgu kulturowym pogląd dosyć późny i niepowszechny, chyba od czasów św. Franciszka).

Talibowie zniszczyli w Afganistanie największy na świecie posąg Buddy wykuty w skale. Rzeźba jest dla nich grzeszna, podobnie jak malarstwo czy fotografia. Ale i w Cerkwi był czas, że palono ikony. Ikona jednak pozostała, bo... przynajmniej nie daje cienia. Cień jest przeciwieństwem jasności, jest ponadto nieprzewidywalny, zależny od zmiennego oświetlenia. Z drugiej strony światłocień to jedna z podstaw plastyki. Nie są to zatem różne postawy, talibska, gregoriańska, i in., lecz ta sama postawa o różnych stopniach restrykcyjności.

Wniosek 2: Jeśli tak, to widzimy, że każda sztuka religijna na przestrzeni dziejów rozwijała się wskutek stopniowego ustępstwa chrześcijaństwa czy islamu wobec niej jako... pogaństwa, jakby przeciw, pod prąd instytucjonalnej religii (widać to też i w dziejach literatury, która rozwijała się jako zawsze nieco podejrzana konkurencja dla Pisma-Księgi i mogła trafić do indeksu ksiąg zakazanych, podobnie jak w sprawach narodowościowych – również związanych z językiem, jeśli nie liczyć np. przypadku Paragwaju, gdzie jezuici już dawno “wypromowali” język indiański do rangi urzędowego; jednak i w dawnej Białorusi byli oni przychylni językowi białoruskiemu, co skłania do poglądu, że podobnie jak obecny papież czy nawet Cyryl i Metody byli oni bardziej “inteligentami, edukatorami”, jak Franciszek Skaryna). Wobec tego można się domyślać, co może oznaczać dla rozwoju muzyki tzw. “wrogie” (czyli bez kompromisu z dotychczasowym zarządem) przejęcie Festiwalu przez Cerkiew (np. piękny marmurowy stół, rzeźbiony, piękne BMW, czyli tzw. sztuka użytkowa – to zbytek-grzech?; ale takim samym “grzechem” jest i sztuka “nieużytkowa”, kiedyś o tym wiedziano; “grzech” jest wszechobecny w każdej dziedzinie: jeśli kogoś zdziwi, że do niedawna medycynę plastyczną uważano za “grzeszną”, to pamiętajmy, że i całą medycynę często uważano dawniej za sprzeciwianie się woli Bożej, czyli grzech właśnie, choć o tym “zapomniano” najłatwiej, bo bez muzyki i literatury żyć można, a bez samego życia-zdrowia nie za bardzo). W tym kontekście stwierdzenia, że Festiwal wrócił do Cerkwi są niepokojące dla perspektyw jej rozwoju (jeśli wrócił, to wiadomo, że nie Czajkowski, Rachmaninow i inni). Tym bardziej, że organizatorzy Dni wcale nie ukrywają, że muzyka cerkiewna już jakoby wykształciła swą doskonałą postać, zatem żaden rozwój kompozytorski ani interpretacyjny nie jest jej potrzebny, wystarczy ją dobrze zakonserwować, zabalsamować (i kontemplować, ale nie muzykę, która zawsze może być wykonana jeszcze lepiej, inaczej, czyściej, lecz raczej tekst, który zawsze jest “bezsprzecznie właściwy”).

Rozwój nie jest potrzebny, ponieważ Bóg nie zważa na to, czy zaśpiewane było czysto, czy była jakaś dynamika, artykulacja, itd., tylko czy towarzyszyła temu wiara? Ale mimo to znaczne fałszowanie i tak by nas raziło, bo wszyscy jesteśmy “grzeszni” w swoim pociągu do wibracji muzycznych, tylko jednym określony poziom ich wykonania odpowiada, innym nie.

Wniosek 3: Nie jest to konflikt “grzesznych” i “bezgrzesznych”, tylko “grzesznych bardziej”(Festiwal) i “grzesznych mniej” (Dni). Sama bowiem sztuka, jako pytanie, jest “grzechem”, którego religia, jako odpowiedź, wcale nie potrzebuje. A nawet na różnych etapach dziejów zwalcza, bo jeśli jest odpowiedź (religia, wiara) to pytanie (sztuka) jest niczym innym, jak podważaniem tego, że odpowiedź faktycznie jest.

Może się wydawać, że przeczą temu niektórzy kompozytorzy, ci zapewne głęboko wierzący. Ale moim zdaniem tylko ich mniej lub bardziej rozległemu głębokościowo i czasowo zwątpieniu, nie wierze, ale chęci wiary, nie radości z odpowiedzi, ale jej poszukiwaniu można zawdzięczać ich religijne kompozycje, z czego niekoniecznie nawet oni sami musieli sobie zdawać sprawę. Zatem jest to jakby konflikt szkoły Perotinusa Magnusa (tzw.”bezgrzesznych”) i np. twórców motetu (“grzesznych”), przy czym ci pierwsi nie zdają sobie sprawy, że i ich aktualny warsztat muzyczny, choć mniej postępowy, zostałby np. przez papieża Grzegorza Wielkiego również wyklęty (gdyby on żył, bo natura jest litościwa i umożliwia postęp, choć w sztuce właściwsze byłoby określenie: zmiany).

Ale jest i drugie dno: sztuka, nie przestając być sztuką, jest zarazem i towarem, jak płyta CD, jak zbawienie w kościele, które nadal będąc rzeczą świętą (jak i genialną może być muzyka Bacha), może się wiązać z opłatą (jak cena przyklejona na płycie z tymże Bachem). Jak dwoista natura światła: falowo-korpuskularna. Jedna wcale nie przeczy drugiej! (chociaż przytaczam tu fakty głównie z historii sztuki nieprawosławnej, to dotyczą one mechanizmów uniwersalnych, o czym najlepiej świadczy właśnie rozdwojenie festiwalu).

Wniosek 4: Stąd może być i pokusa “przejęcia” festiwalu jako “biznesu duchowego”. Bo jest to “biznes” szczególny: nie posiada właściciela, akcjonariuszy, tylko pomysłodawcę bez kapitału i patentu, który go rozkręcał, kiedy było trudno, a jak już dobrze idzie, to są usłużni chętni do poprowadzenia go zamiast dotychczasowego dyrektora.

Podsumowując:

I. Sytuacja sprzed roku wydaje mi się optymalna: Festiwal prowadzi osoba świecka, w miarę “grzeszna”, lubiąca muzykę nie tyle pomimo, co właśnie dla jej zmysłowych, muzycznych walorów, osoby duchowne mogą bardziej z zewnątrz przyglądać się, co też wymyślają kompozytorzy i interpretatorzy, którzy od czasów Grzegorza Wielkiego zalewają swym “pogaństwem”, sztuką-pytaniem-zwątpieniem świat wiary-odpowiedzi, patrzący tylko z niejaką wyrozumiałością na te ich wysiłki (człowiekowi prawdziwie wierzącemu jakby zbędne). Mam też nadzieję, że pan Buszko jakieś przyzwoite pieniądze z tego ma, że na CBS (Ciażkija Biełaruskija Sprawy) w końcu się ktoś jakiegoś choćby niewielkiego grosza dorobił, zachęcając tym wszystkich nas do zachowania swej tożsamości nie jako zawsze i wszędzie “przeszkody dla dobrobytu”. Być może ma on i “trudny charakter” (którego tylko niewolnicy nie mają), bo inaczej ten festiwal nigdy by przecież nie powstał!

II. Jeżeli zaś Festiwal przejdzie pod zarząd Cerkwi, która niczym jakaś egzekutywa zacznie wyznaczać normy w sztuce-z-natury-”pogaństwie”, niczym jakiś nowy Grzegorz Wielki, to znowu na długo rozwój tej muzyki zatrzyma się (bo duchowni, święci, stuprocentowo wierzący, go nie zapewnią) i rada na to będzie podobna, jak i na Grzegorza, tj. czas. Tyle że wtedy Europa nie miała do kogo się zapóźniać, sama była “całym światem”, mogła sobie na to pozwolić, a teraz szkoda byłoby perspektyw rozwoju muzyki cerkiewnej. O jej dalszy rozwój mają dbać nieprawosławni, jak Krzysztof Penderecki, nie objęci nadzorem komitetu ds. niedopuszczania nowinek, niegodnych Boga instrumentów i grzesznego windowania poziomu wykonawstwa? (może to jest też bunt miejscowych – “zmęczonych podnoszeniem poziomu” przeciw obcym – bezlitosnym profesjonalistom, muzykom-nieprawosławnym często, “prowincji” przeciw “stolicy”: wskazywałoby na to błogosławieństwo “stolicy”-Konstantynopola i niechęć do mniej ważnego jakby w oczach Boga ciągłego, męczącego podnoszenia poziomu – bo ile można! – ze strony “prowincji”?; która to prowincja frustruje się, bo inni “śpiewają tak samo, albo i gorzej, a wygrywają, co tu zrobić?, może w ogóle zrezygnować z nagród, z oceny?”). Żadna władza nie powinna wyznaczać norm w sztuce (z prostego powodu: wszystkie normy wcześniej czy później się kompromitują) – wystarczy, że może decydować, co się wykonuje w konkretnej cerkwi rutynowo, nie z okazji festiwalu. Śpiewać i ustalać normy każdy może, jeden lepiej, drugi gorzej?..

A już na pewno uczciwiej byłoby nazwać Dni “Dniami Liturgii (tekstu)”, nie “Dniami Muzyki” (dziwię się tylko politykom z SLD, ale polityk już taki jest, że on ci i parafialny chórek oceni wyżej niż profesjonalny zespół, i przymknie uszy na wiele – o ile je ma, jeżeli widzi w tym swój interes!).

Myślę, że Cerkiew od początku była zainteresowana głównie liturgią, a tu raptem jakaś..., no..., muzyka, wokalne rozpasanie, kiedy niejeden słuchacz chciałby poczuć się jak dawniej u siebie na wsi, tyle że bliżej, bo już się przeniósł do Hajnauki! (Za dużo dźwięków! – jak powiedział kiedyś bardzo wpływowy człowiek o muzyce Mozarta).

Festiwal “Gaude Mater” w Częstochowie już jest konkurencją dla Hajnówki, jest tam i muzyka cerkiewna, ta najbardziej “grzeszna”. Z kolei Festiwal “Dialogu czterech kultur” w Łodzi (która to Łódź raptem okazuje się być miastem... pełnym mniejszości, w przeciwieństwie np. do... Białegostoku) swym ogromnym budżetem jakże kontrastuje z kryńskim Trialogiem, na który władze wojewódzkie nie mają pieniędzy. Nie mają, bo wszak w Łodzi były mniejszości, zaś tutaj... do roku 1989 nie było w ogóle Białorusinów, jak raczył stwierdzić ks. prałat Piotrowski [Problemy z sąsiadami, Gość Niedzielny, nr 35 z 1993 r.]. Mniejszości w Łodzi już nie ma, ale dla potrzeb kulturowego biznesu oficjalnie są. Białystok idzie dokładnie w odwrotnym kierunku: mniejszości faktycznie są, ale oficjalnie ich nie ma. Trzeba tylko, aby jeszcze upadł Trialog, Festiwal w Hajnówce, zlikwidować “grzeszny” Czasopis (o co walczył swego czasu poseł Jurgiel), ku uciesze Łodzi, Częstochowy czy może Aten, i na naszej prowincji znowu zapadnie błoga cisza, ewentualnie z cichym odgłosem Dni Liturgii, które nikogo poza naszym “kacapskim gettem” już nie zainteresują. Biznes zostanie przejęty przez innych. Używam tego określenia, ponieważ odkryto już dawno, że najlepszą inwestycją jest kultura. Kiedyś uważano, że piramidy, pałace łódzkich fabrykantów i wszelkie zabytki to przejawy wyzysku tzw. mas pracujących. Ale czas pokazał, że były to najlepsze inwestycje, jakie można sobie wyobrazić. Zapewniające teraz byt milionom ludzi, z turystyki. Nikogo bowiem nie zainteresuje, czy przeciętny mieszkaniec Białegostoku je teraz tygodniowo o dwa schabowe więcej, niż 10 lat temu i czy ma już boazerię w domu czy nadal nie, ale kultura właśnie. I nie ta jednakowa, zunifikowana, mcdonaldowska, lecz to, co inne. A inne niż wszędzie są głównie mniejszości narodowe. Czyli to, czego oficjalnie do 1989 roku nie było.

Wyjałowienie miejscowej kultury będzie skutkiem konfliktu duchowieństwa z inteligencją, z profesjonalistami (katolickiego i prawosławnego, bo prawidłowości są uniwersalne, jak się okazuje). Jest on o tyle nieunikniony, że inteligent nawet na prowincji może być “obywatelem świata”, jak Lonik Tarasewicz, zaś władza na prowincji (nie w Łodzi, nie w Atenach, itp.) z reguły jest jednak prowincjonalna. Jeden ma kompetencje, drugi władzę. Kiedy dochodzi do dyskusji, profesjonalista musi stwarzać wrażenie kogoś o “trudnym charakterze”, dlatego wierzę, że takim charakterem pan Buszko wykazywać się musiał... (gdyby np. wojewoda poprosił jakiegoś fizyka o zreferowanie mu w kilku zdaniach fizyki kwantowej, ów zawodowiec też by z trudem opanował nerwy; to są zawsze trudne rozmowy i prowadzone z nierównej pozycji...).

Niektórzy uważają, że antysemityzm Hitlera wynikał z chęci umieszczenia wszystkich negatywnych cech własnych w określonym obiekcie, a następnie zniszczenia tegoż obiektu (na tym w ogóle ma polegać istota ofiary-kozła ofiarnego) i rozładowania w ten sposób napięć w danej społeczności. Jak wiadomo, wszyscy w latach “komuny” byli w niej unurzani po uszy (co na wesoło było przedstawione choćby w telewizyjnym serialu “Czterdziestolatek”), a już na pewno ci, co istnieli, czyli Polacy (bo Białorusinów do 1989 r. nie było). Ale najłatwiej teraz Polakom umiejscowić własne grzechy z tamtej epoki w określonym obiekcie, mniejszości narodowej, i rytualnie odbdarzyć ją niechęcią, dezaprobatą, przez tę ofiarę “oczyścić” się.

Rozdziały Studium wiedzy o regionie, informatora programowego dla szkół z 1997 roku:

“Dziedzictwo kulturowe mniejszości narodowych i zróżnicowanie religijne regionu. Pochodzenie nazwy miejscowości, ich znaczenie”. Jakiego regionu może to dotyczyć? Oczywiście, Łodzi! Oni wezmą od nas chętnie wszystkie Trialogi i Festiwale, to wszystko, co dla naszych władz jest problemem lub “grzechem”.

Autor jest zawodowym muzykiem, ukończył Akademię Muzyczną w Łodzi.