Wschodnia granica Polski stanie się w przyszłości granicą Unii Europejskiej. Odpowiednio wzmocniona, ma być barierą zdolną powstrzymać zorganizowaną przestępczość. Ale na razie oznacza to tylko problemy dla okolicznej ubogiej ludności.
Trzy razy dziennie na polsko-białoruski dworzec graniczny w Kuźnicy wjeżdża pociąg z Grodna. Sześćdziesięciojednoletni podpułkownik Jerzy Karpienko ze swoimi pogranicznikami za każdym razem wspina się do rozklekotanego składu. Widzi znajome twarze: Tamary, Siergieja, Jeleny i innych. Wszyscy są drobnymi handlarzami, którzy jadą po zaopatrzenie.
Rutynowo wyczekują, aż mundurowi obejrzą dokumenty, przeszukają portmonetki i torby, a potem sprawdzą, czy pod poszyciem przedziałów nie tkwią współpodróżni.
W pociągu niemalże brak zwykłych pasażerów. Człowiek taki jak Maciej Perkowski wyraźnie rzuca się w oczy. Profesor socjologii z Uniwersytetu w Białymstoku ma dużo pracy w sąsiednim kraju i częściej naraża się na kontrole. Zamiast gotówki i podróżnej torby wozi ze sobą przeważnie tylko niewielki bagaż naukowy i karty kredytowe. Czyni go to podejrzanym, w przeciwieństwie do pasażerów w rodzaju Siergieja.
Siergiej, weteran z Mińska, ma niewiele wolnych stron w paszporcie, na każdej mieści się tuzin stempli polskiej kontroli granicznej. Składany wózek bagażowy na kółkach nie pozostawia żadnej wątpliwości, co do celu jego podróży. „Cała hala dworcowa wypełniona kartonami” – komentuje, jak co dzień, podpułkownik Karpienko. W pobliżu Siergieja siedzi fryzjerka Tamara. Handluje kosmetykami i artykułami gospodarstwa domowego (towar rzecz jasna w kartonach). Dzięki niezmordowanym wyprawom transferowym jest w stanie poprawić swój miesięczny zarobek o jakieś sto pięćdziesiąt dolarów.
Szara strefa, podobnie jak w Kuźnicy, dotarła do wielu rejonów przygranicznych między Bałtykiem a Karpatami. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych w Polsce zaczęła się gospodarka rynkowa, w republikach Wspólnoty Niepodległych Państw rządził jeszcze system sowiecki z niskimi cenami, ale i pustymi sklepami. Sprzedawcy z Białorusi i Ukrainy szturmowali przygraniczne wiejskie targowiska, aby tam wyprzedawać wszystko, co tylko dało się wynieść z domu i zamieniać ruble na polskie towary. „Bossowie” czarnego rynku rekrutowali swoich pomocników prosto z dalekich krajów: z Wietnamu, z Kaukazu i gromadami wysyłali ich „na front”.
Dla wielkich tej profesji, wskutek drożyzny w Polsce, jak również silnej dewaluacji walut państw WNP, region przestał być gospodarczo atrakcyjny. Pozostał przemyt dla ubogich, którzy – jak ci z Grodna – pokrywają zapotrzebowanie białoruskiego pogranicza na przenoszone w plecaku żarówki, słodycze i pastę do zębów. Trudzą się jako żołnierze istnej ludowej masy, która żyje – według określenia Perkowskiego – „z dzielącej niczym wąwóz różnicy” między biednym i bogatym krajem.
Na przełaj przez bagna i lasy za Białymstokiem biegnie prosto, jak pod sznur, owa granica dobrobytu. Wysocy urzędnicy i dostojne głowy zajmują się nią nie od dziś, mimo to nigdy nie funkcjonowała prawidłowo w tym przekornym i dziwacznym zakątku Środkowej Europy.
Po pierwszej wojnie światowej brytyjski minister spraw zagranicznych lord George Nathaniel Curzon (były wicekról Indii), wykreślił, niczym przy linijce, dzielącą rysę. Przecięła ona zamieszkałą przez Polaków, Rusinów, Litwinów i Tatarów, chrześcijan i muzułmanów historycznie polską krainę Podlasia. Sprowokowała konflikty między na nowo powstałym państwem polskim i młodym sowieckim imperium. Ale nadaremnie: marszałek Józef Piłsudski rozgromił w polu Armię Czerwoną i zmiótł precz lordowską granicę. Nowa stanęła dwieście kilometrów na wschód.
Roosevelt, Stalin i Churchill w 1944 r.. jednomyślnie dorzucili sporną część Podlasia ostatecznie Związkowi Sowieckiemu. W ten sposób jeszcze raz wydobyli z zapomnienia podejrzaną linię, jednak znów bez sukcesu. „Podwójne ogrodzenie elektryczne” systemu moskiewskiego – wynik konferencji jałtańskiej – miało stale drażnić miejscową mieszankę etniczną, tak by docelowo polaryzowała się na Polaków i ludzi sowieckich.
Niebawem nastąpi nowe otwarcie. Teraz, po wszystkich wcześniejszych usiłowaniach głów państwa, z linią Curzona zmierzy się czterdziestojednoletni Leszek Czech.
Ten pułkownik polskiej Straży Granicznej pilnuje trzystuczterdziestokilometrowego odcinka bezdroży rzecznej krainy Bugu i Niemna, tam gdzie polska granica odpowiada brzemiennej historycznie linii podziału. Jednak już wkrótce przez tradycyjny biotop przemytniczo-partyzancki przebiegnie równie znaczący kordon: wschodnia granica rozszerzającej się Unii Europejskiej. Komendant Czech odnajduje w tym ważkie zadanie: „Przejmujemy od Niemców zabezpieczenie wschodniej granicy Europy”.
Pułkownik coraz wyraźniej widzi, że nie będzie to proste, chociaż wzrastająca drobna przestępczość nie jest w stanie zaimponować jej kontrolerom. Z bagażników i toreb ubogich ludzi przekraczających granicę wyławiane są zwyczajne dobra czarnego rynku – więcej w detalu niż hurcie: pirackie płyty kompaktowe, fałszowane ikony, niedopuszczone do stosowania lekarstwa. Licznik promieniowania przy rogatce w Kuźnicy, który może rozpoznać przemytników plutonu, wywołuje co najwyżej fałszywy alarm. To tylko „ładunki grzybów”, tak dobrze znane pogranicznikowi Karpience.
Jednakże burzliwy charakter dotychczasowej historycznej fabuły regionu źle wróży nowemu bastionowi Europy. Czech wyczuwa to, obserwując już od dłuższego czasu wzrost przestępczości granicznej. Nowością są: rozmiar, wyrafinowanie i energia, z jaką pracują bohaterowie tego spektaklu, jak również wzrost wartości transakcji. Na dodatek zamiast towarów coraz częściej przemycani są ludzie.
Białoruskie ciągniki zaopatrzone w pontony podążają w ciemnościach nad Bug. Za chwilę wzdłuż napiętej ponad rzeką długiej liny wędruje wiele małych pakunków. W przeciągu kilku minut dwa tuziny wietnamskich emigrantów lądują bezszmerowo na drugim brzegu.
Inni, jakby chcieli wyszydzić strażników powołanych z urzędu do ich łapania, przemycają ludzi z prowokacyjnym wręcz hałasem – w starych samolotach rolniczych sowieckiej produkcji. Niskim lotem nad głowami straży granicznej jednorazowo bywa ekspediowanych i osadzanych daleko w głębi kraju niekiedy nawet trzydziestu „nielegalnych”.
Cena za pasażera, w wysokości 5000 dolarów, pokrywa ryzyko transportu. Jeden z Antonowów, który przy próbie startu z powrotem na Białoruś utkwił w zabagnionej łące, został od ręki podpalony przez przemytników dla zatarcia tropu. Pułkownik Czech z dumą pokazuje fotografię spalonego dwupłatowca. To mały triumf dla urzędników, ale dla przeciwnika ledwie draśnięcie: po „pasażerach pierwszej klasy” nie było nawet śladu, loty trwają dalej...
Takie przypadki zapowiadają w każdym razie, że nad linię Curzona nadciąga mocny przeciwnik – zorganizowana przestępczość wschodniego typu. To oznacza szczególnie drastyczne metody i krańcowo nieczułych wykonawców, którzy będą jeszcze bardziej zdeterminowani. Dotychczas przeważały silne grupy gangsterskie zawodowych przestępców, działających w jedności z byłymi „wielkimi” partii i czarnego rynku. Teraz – jak konstatują europejskie służby śledcze z Europolu – dobijają do nich młodzi, pozbawieni skrupułów finansiści, informatycy i inni „intelektualiści”.
Europol opracował niedawno raport o zagrożeniu wysoko kwalifikowanymi przedsięwzięciami kryminalnymi, które nadciągają na „zachodnie pole walki” po przygotowaniu w państwach byłego bloku sowieckiego. Zorganizowana przestępczość w swoich macierzystych krajach należy już często do codzienności. W niektórych, takich jak Mołdawia czy Ukraina, udział szarej strefy w produkcie społecznym szacowany jest na połowę i więcej.
Dotyczy to zwłaszcza eksportu młodych, dobrze wykształconych kobiet, werbowanych przez męskie kartele do burdeli Europy Zachodniej – to po prostu gałąź gospodarki. W ten sposób rynek pracy w Rosji i na Ukrainie pozbawiany jest pełnowartościowego kapitału ludzkiego. Gromadzone na kontach organizacji dochody tej branży są godne uwagi. Zdaniem Europolu zyski z handlu żywym towarem wynoszą siedem milionów dolarów rocznie. W coraz większym stopniu środek ciężkości zjawiska przenosi się na ofiary, sprawców i drogi tranzytowe Europy Środkowo-Wschodniej. W sumie od 1990 roku, tak szacują europejskie władze, syndykaty przetransferowały na zachód ponad 300 miliardów dolarów. Te grupy od dawna trzymają swoje kraje w garści.
Jako przykład zasięgu siatek wielkich kryminalistów i zakresu ich aktywności autorzy z Europolu wskazują proceder bezkonkurencyjnego, wschodnioeuropejskiego „człowieka interesu” Siemiona Jukowicza Mogiljewicza.
Ten ukraińsko-izraelski człowiek-cień wyrósł w środowisku handlarzy bronią, działając pomiędzy Europą Środkową, Wyspami Normandzkimi i USA. Tylko na jednym z jego kont bankowych obserwatorzy doliczyli się między październikiem 1998 a marcem 1999 dziesięciu tysięcy transakcji o ogólnej wartości ponad czterech miliardów dolarów.
Mogiljewicz rezyduje w kilku stolicach wschodnioeuropejskich i arogancko okazuje, jak mało go obchodzą oskarżenia o pranie brudnych pieniędzy. Chętnie wykpiwa urzędników, jedno z jego powiedzonek cytuje nawet studium Europolu: „Pewnego razu, przez przeoczenie, uprałem razem z moją koszulą banknot pięciodolarowy. Muszę powiedzieć, że potem wyglądał dużo czyściej”. Europol uważa przypadek Mogiljewicza za modelowy dla zorganizowanej przestępczości na przyszłej granicy Unii Europejskiej.
Gangsterzy grubszego kalibru już skoncentrowali się na Polsce – kandydatce do Unii. Zorganizowani przestępcy coraz częściej próbowali „kupować informacje o naszych funkcjonariuszach”, jak również zdobywać „wiedzę o naszej organizacji i systemie stref” – skarży się szef polskiej Straży Granicznej Marek Bieńkowski.
W marcu 2001 rozpoczęto w Białymstoku wielką akcję przeciwko podejrzanym o korupcję urzędnikom Straży Granicznej. Na polsko-białoruskim przejściu granicznym w Terespolu, gdzie rosyjskie i polskie szajki paskarzy miały coraz więcej do powiedzenia, została wymieniona cała obsada kontrolerów – bądź co bądź dwudziestu dwóch urzędników. Od tej pory pułkownik Leszek Czech wie, że problem ma już u siebie.
Podległy mu obszar, słabo zaludnione Podlasie, jest niepewną ziemią niczyją dla obu stron, tak dla strzegących granicy, jak i nielegalnie ją przekraczających, czego Czech – znawca regionu – codziennie doświadcza.
Intruzowi jak okolica długa i szeroka trudno znaleźć kogoś, do kogo mógłby się zwrócić, ale też jego przeciwnik z urzędu pilnie potrzebuje do efektywnej pracy „wskazówek od ludności” – skąd bowiem miałyby nadejść?
A klimat dla wypytujących urzędników panuje tu chłodny, ludzie chętniej zostawiają wiedzę dla siebie.
Dookoła „wielkiego miasta Białegostoku”, z jego kompletną infrastrukturą, rozciągają się wsie z minionych stuleci, „z ich nieprzemijającym genius loci” (słowa profesora Perkowskiego). Pod wieloma względami czas się tu zatrzymał; ścisłe zależności międzyludzkie, przesądy i otwarte rachuby okazują się trwalsze niż przemijające pokolenia. To podsyca nieufność i ksenofobię.
Przykładowo tatarska grupa ludnościowa, która teraz w połowie jest polska, w połowie białoruska, nie pozwoli żadnym liniom demarkacyjnym na osłabienie własnej konsolidacji; islamski model kulturowy z nawiedzaniem meczetów, ofiarami z byka i rodzinnymi świętami wznosi się ponad niejasne gwarancje ruchu granicznego.
Polscy Litwini, odcięci od ojczyzny linią Curzona, już tradycyjnie są zamknięci i niechętni organom „gościnnego” państwa polskiego. Donosy polskich komunistów do grup pościgowych NKWD na litewskich partyzantów po 1945 roku nie zostały wymazane z pamięci.
Setki tysięcy Polaków i Białorusinów, którzy po podziale w 1945 roku znaleźli się po niewłaściwej stronie linii Curzona, są poróżnieni nie tylko przez przepaść między konfesjami rzymskokatolicką i ortodoksyjnie prawosławną. W okresie powojennym podziemne ugrupowania obu narodów zwalczały się wzajemnie. Jeszcze dziś Białorusini czują się w Polsce „systematycznie uciskani”, zdaniem reprezentanta mniejszości Jana Syczewskiego.
„Każda granica ma w sobie coś niepowtarzalnego” – mówi Czech o strefach etnicznych przepuklin, głęboko wnikających w sąsiednie kraje. Splot grup ludnościowych także daje wyborne okazje do nielegalnego ruchu granicznego. Polscy strażnicy, mimo wyśmienitego wyposażenia, często poruszają się w podlaskiej głuszy jak – bez wielkiej przesady – w próżni.
A są naprawdę dobrze uzbrojeni. W polską Straż Graniczną potężnie zainwestowano. Urzędnicy Czecha pędzą wzdłuż zielonej granicy, po pniach i kamieniach, nowymi, jak spod igły, Landroverami. Koledzy ze służby celnej noszą teraz naszywki z emblematem „Polish Customs”. Nabyte w końcu lekkie samoloty typu „Wilga” („cenione też przez niektórych w Europie Zachodniej” – zauważa pułkownik), przy „obwąchiwaniu” swoimi czujnikami obszarów granicznych mogą w razie potrzeby obniżyć prędkość lotu do 60 km/h.
Zarazem zostaną jednocześnie drastycznie obostrzone przepisy Straży Granicznej, jak raz już postulował Otto Schily, niemiecki minister spraw wewnętrznych, zapamiętały w regulowaniu aspektów bezpieczeństwa. Polska Straż Graniczna powinna rozesłać większą niż dotychczas liczbę agentów, odbudować instalacje podsłuchowe, potajemnie filmować podejrzanych, a także śmiało poszerzyć strefę nadgraniczną (dotychczas szerokości piętnastu kilometrów – teraz obejmie ona cały obszar kraju).
Inspektorzy Unii Europejskiej nabrali „dobrego mniemania” o bezpieczeństwie na polskiej granicy, donosi stołeczna gazeta „Życie Warszawy”. Dobrze przyjmowany jest także w Brukseli stan polskiej gotowości do przyszłego członkostwa w układzie z Schoengen. Jednak najpierw trzeba wprowadzić obowiązek wizowy dla Rosji, Białorusi i Ukrainy.
Nie będą tworzone „żadne nowe bariery” – obiecuje polskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Ale działania urzędniczego olbrzyma Unii Europejskiej zapowiadają coś dokładnie odwrotnego. Olbrzym podzieli teraz, tysiąc trzysta kilometrów na wschód od Brukseli, wszystko co tylko możliwe – kontakty polityczne, dialog kultur, relacje rodzinne, wymianę młodzieży, mały ruch graniczny.
Ta wizja prześladuje i przygnębia Annę Wołoszyn z oddziału Straży Granicznej w Białymstoku, która sama ma wielu krewnych po tamtej stronie. Ostatecznie nie minęło 10 lat odkąd granica poziomów dobrobytu w Europie przebiegała 600 km na zachód na Odrze i właśnie tam wytwarzała równy, ludzki strumień – tylko, że w Niemczech, w roli turystów obładowanych torbami, mozolili się Polacy.
Przed kamerami telewizji polscy celnicy odebrali niedawno parze małżeńskiej z Moskwy (dwójka dzieci, bezrobotni) pięćdziesiąt litrów alkoholu w plastikowej torbie – kara: w przeliczeniu okrągłe 380 euro. Gdy jeden z celników zapytał mężczyznę, czy będzie on dalej próbować, odpowiedział: „Bez wątpienia, co miałbym innego robić?”
Porucznik Wołoszyn: „Oni budzą w sercu współczucie, przemycają z biedy”. Perspektywa przecięcia przez przyszłą granicę europejską delikatnej sieci postkomunistycznych kanałów zaopatrzeniowych jest dla ludzi skazanych na ten los zatrważająca. Jelena – bezrobotna sprzedawczyni z Grodna – jest jedną z tych, którzy po sezonie zawdzięczają codzienny chleb mrówczemu ruchowi z towarem. Tym razem są to wielkie kartony z ozdobami choinkowymi i plastikowymi Świętymi Mikołajami – resztki z bazaru w Białymstoku. Grubo opatulona kuca na przemokniętym peronie i oczekuje pociągu do domu. Mówi: „Granica to nasze życie”.
Tłum. Michał Wróblewski
Powyższy tekst jest tłumaczeniem artykułu, który ukazał się w pierwszym tegorocznym numerze magazynu „Spiegel Special”, będącego tematycznym dodatkiem do znanego niemieckiego tygodnika „Der Spiegel”. Autor – Christian Habbe – jest redaktorem tego, wydawanego w Hamburgu, pisma.