3. Tamten smak. Więcej czasu zajmowały same dojazdy do tych kawałeczków ziemi niż praca na nich. Podczas sianokosów ojciec zakładał konia i jeździliśmy po dolinkach zbierać garść siana.
Ojciec był bardzo spokojnym, uczciwym człowiekiem, ale przez to może mało zaradnym. Nieraz się zdarzało, że sąsiad sąsiadowi zrobił coś nie tak: a to przyorał sobie parę centymetrów, a to przekosił albo w lesie „pomylił się” i ściął nieswoją brzózkę. Ojciec hołdował zasadzie: niech lepiej ja stracę, niż miałbym komuś – nawet przez pomyłkę – coś zabrać. Miał, jak to się mówi, miękkie serce. Nie mógł na przykład zarżnąć kury, nie mówiąc już o baranie czy cielaku. Do tego – o dziwo! – nie potrafił wyklepać kosy.
Żniwa
Pamiętam pierwsze żniwa. Zboże zbierało się sierpem. Mama ze snopków zrobiła nam coś w rodzaju szałasu. Zestawiła pięć, sześć snopków w kółko, pośrodku rozścieliła płachtę i wpuściła nas do środka, zagradzając wyjście dodatkowo położonym w poprzek snopkiem. Nie wiem, ile mogłem mieć wtedy lat... Jednak moje pierwsze wrażenia, pierwsze świadome doznania bardzo mocno utkwiły mi w pamięci. Pamiętam, że siostry Mani nie było jeszcze z nami, to znaczy ze mną i Elkiem (w naszym domu było sześcioro dzieci: Elek z 1928 r., ja z 1930 r., Marysia z 1936 r., Ania z 1938 r., Arkadzik z 1940 r. i Stefan, który zmarł mając kilka miesięcy). Rodzice, zajęci pracą przy żniwach, nie mieli czasu zajmować się dziećmi. Brat dawał mi jeść i pić, razem spaliśmy na płachcie. Aż zapragnęliśmy wyjść z szałasu. Elek wydostał się o własnych siłach, ja nie dałem rady. Brat pomógł mi jednak i jakoś wyleźliśmy z naszej kryjówki. Dookoła było zboże, wysokie i gęste. Pośrodku wycięta już była droga, po bokach leżały snopki. Gdzieś tam hen, hen daleko majaczyły sylwetki rodziców. Zaczęliśmy iść do nich. Bardzo trudno mi się szło – z miedzy ciągle spdałem, a rżysko było zbyt kłujące. W końcu przyszli do nas rodzice. Usiedli na snopkach i zjedli obiad. Potem nakarmili nas i położyli spać.
W pole nie zabierano wówczas kanapek czy mięsa. W glinianych „dwojkach” (złączone ze sobą dwa gliniane garnki) była jakaś strawa: w jednym garnku barszcz, kapusta albo jakaś inna zupa, w drugim ziemniaki. Małym dzieciom dawano własnej roboty smoczek – zawinięty w szmatkę razowy chleb z cukrem.
Szosa
Przez wieś przebiegała droga z Bielska Podlaskiego do Hajnówki. Nazywaliśmy ją szosą. Pamiętam jak ją remontowano (a może budowano od nowa?). Na poboczach leżały ogromne hałdy kamieni. Przy tych hałdach siedział brukarz i wybierał lepsze kamienie na bruk we wsi, a gorsze tłukł na szosę za wsią. Nie wiem, jak wyglądała szosa przed remontem, za to po remoncie była bardzo ładna. Obkopana została głębokimi rowami, które wyłożono kamieniami. Do każdej posesji zrobiono wjazd z betonowych przepustów obsypanych ziemią. Przepusty były u dołu płaskie, u góry zaś zaokrąglone. Miejscowe dzieciaki bez trudu właziły tam na czworaka. Było to świetne miejsce do zabawy w chowanego. A jakie echo się w nich rozchodziło – jak w studni. Kiedy zaś nadchodziły upały, brało się kawałek płachty i szło się spać do chłodnych przepustów.
Utrzymanie czystości drogi, rowów i przepustów należało do poszczególnych gospodarzy. Każdy sprzątał naprzeciwko swojej posesji. Co jakiś czas przejeżdżał przez wieś policjant na rowerze i sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. Karał jak był brud, łajno na drodze czy nieskoszona trawa w rowie. Policjant tłumaczył, że jest to droga państwowa, międzynarodowa, że jeżdżą tędy wysocy dostojnicy na polowania do Białowieży, także dalej – do Rosji. Samochody jednak jeździły naszą szosą bardzo rzadko, raz, dwa razy w tygodniu. Za to codziennie kursowały dwie, trzy dorożki – z rana jechały z Hajnówki do Bielska, wieczorem zaś wracały. Dzieciarnia, jak zobaczyła wjeżdżającą do wsi dorożkę, robiła sporo szumu. Woźnica klął wtedy zdenerwowany i wymachiwał batem. Mimo to zawsze udawało się dwóm, trzem chłopakom uczepić się niepostrzeżenie z tyłu dorożki i przejechać się zanim woźnica spostrzegł intruzów.
Rok 1926. Pierwszy z prawej ojciec autora, Paweł Bagiński. Zdjęcie zrobiono przed koszarami wojskowymi podczas odprawy warty Pamiętam międzynarodowe wyścigi samochodowe. Co się wtedy działo! Miesiąc sprzątania: malowanie płotów, kominów, łatanie strzech. Co raz przychodził policjant i mówił zrób to czy tamto. Wreszcie od strony Hajnówki nadjechało z ogromną prędkością dużo samochodów. Nikt nie miał prawa w tym czasie jeździć po ulicy. W niczym to jednak nie przeszkadzało gospodarzom, którzy i tak woleli jeździć drogą zagumienną („zahorodiom”) niż szosą. Samochody, które nadjechały, były zupełnie inne od tych dotychczas przez nas widzianych. Jeden z nich akurat w Hołodach się zepsuł – zaczął strzelać, a spod maski wydobywały się kłęby dymu albo pary. Jakiś mechanik go naprawiał. Już po tym wyścigu ludzie mówili, że byli to głównie kierowcy z Niemiec i że ich zadaniem było sprawdzenie stanu dróg w Polsce zanim wybuchnie wojna.
Na poboczu naszej szosy, akurat koło naszej posesji, stał drogowskaz. Na dwumetrowym, ładnie wytoczonym żeliwnym słupie wisiały trzy tablice: jedna podawała odległość do Hajnówki, druga do Bielska, na trzeciej widniał numer drogi państwowej. Można było wdrapać się na taki słup i posiedzieć na tablicach. Nie wiadomo czemu co pewien czas słup przenoszono – raz 20-30 metrów w stronę Bielska, innym razem w stronę Hajnówki.
Prawie u każdego gopodarza we wsi posesja od strony drogi ogrodzona była płotem ze sztachetami. Reszta ogrodzenia zrobiona była najczęściej z tak zwanej plecionki: pomiędzy trzema żerdziami przeplatało sie grubsze gałęzie. Przed domem, od strony drogi, prawie każdy gospodarz miał ławeczkę, na której po pracy, a w szczególności w niedziele i święta, zbierali się sąsiedzi na tak zwane pogaduszki. Przekazywano sobie różne wiadomości, plotki. Czasem ktoś przynosił gazetę i czytał wszystkim.
Boże dary
Wczesną wiosną szliśmy na bagna i skacząc z kępy na kępę podbieraliśmy jajka dzikich kaczek. Zimą bagna, stawy i rzeki były zamarznięte już przed Bożym Narodzeniem. Szliśmy wtedy na „Woniacze”, wybieraliśmy najgłębsze miejsce i wieczorem rozpalaliśmy na lodzie ognisko. W lodzie dookoła ogniska wyrąbywano otwory w kształcie lejka. Ryba, potrzebując powietrza, szła na światło. Wpływała do lejkowatego otworu aż na powierzchnię wody. Otwór u góry był dość szeroki, a u dołu wąski. Pomału, po cichu podchodziło się do przerębli i specjalnym kijem zatykało otwór. Ręką albo durszlakiem wyrzucało się ryby na lód. Nas, dzieciaków, do tych połowów nie dopuszczano. Biegaliśmy do lasu po chrust i pilnowaliśmy ogniska. Jak połów się udał, dostawaliśmy trochę drobnicy. Na noc do otworów wkładano grochowiny. Następnego dnia wstawałem o świcie, brałem ze sobą kij i siekierkę i szedłem do przerębli. Wyjmowałem grochowiny, w których zawsze było kilka piskorzy. Z części tych ryb mama gotowała potem zupę, resztę smażyła. Zupa była bardzo smaczna – pachniała rybą – a smażony piskorz, choć malutki jak palec, obtaczany w mące, chrupiący i aromatyczny, rozpływał się w ustach. O nie, dzisiejsze najwytrawniejsze nawet ryby nie mają takiego smaku, jak tamte piskorze! Wszystko, wszystko co było do jedzenia, bardzo nam wtedy smakowało. Cdn
Byliśmy ciągle głodni, jak te małe ptaszki w gnieździe stale otwierające szeroko dzioby w oczekiwaniu na jedzenie. Mama nigdy nas nie pytała, co będziemy jeść, a żadne dziecko nigdy nie powiedziało, że czegoś tam nie lubi, czegoś nie zje.
Spożywanie posiłku było ważnym, bardzo oczekiwanym momentem. Na stole stała jedna duża micha i każdy starał się jak najwięcej razy sięgnąć do niej swoją łyżką, żeby jak najwięcej zjeść. Maluchom mama nakładała osobną dolę do czarnej glinianej miseczki. Podczas jedzenia obowiązywała powaga. Spożywano bowiem „dary Boże”. Jeśli zdarzyło się, że na podłogę spadła kromka chleba, należało obowiązkowo podnieść ją natychmiast, zdmuchnąć kurz (nieważne czy kurz był czy nie, koniecznie trzeba było kilka razy dmuchnąć) i ucałować. Mama zawsze wtedy żegnała się i prosiła Pana Boga o przebaczenie za to, że dopuszczono, by „dar Boży” spadł na podłogę.
Choć podano do stołu, nikt nie miał prawa zacząć jeść, zanim nie przyszedł ojciec. Odmawialiśmy wtedy modlitwę, żegnaliśmy się, ojciec zaczynał jeść, a wraz z nim reszta rodziny. Gdy któreś dziecko źle zachowywało się przy stole, często obrywało drewnianą łychą po głowie. Pamiętam jak z Władkiem, kolegą z Kolonii, pobiegliśmy raz do jednej rodziny. Śpieszyliśmy się. Mieliśmy swoje sprawy, jak to chłopcy. Tam akurat szykowano się do posiłku. Była to duża rodzina, licząca ponad dziesięć osób. Wszyscy siedzieli przy stole i czekali na najstarszą osobę, czyli na dziadka naszego kolegi. Ten w końcu przyszedł i po zmówieniu pacierza rodzina zaczęła jeść. My mrugaliśmy do kolegi żeby się pośpieszył, bo musieliśmy przecież szybko nad rzekę... Ten jakoś chyba nieodpowiednio zakręcił się przy stole, bo dziadek oblizał swoją wielka drewnianą łyżkę z jednej i drugiej strony i rąbnął dość mocno niesfornego wnuka po głowie. Po czym jadł dalej. Nikt z domowników, matka czy ojciec, nie rzekli nawet słowa w obronie własnego dziecka.
I mnie zdarzało się być ukaranym za nieodpowiednie zachowanie sie przy stole. Pamiętam, że któregoś razu musiałem klęczeć przed ikonami. Dobrze, że na gołej podłodze, a nie na rozsypanych ziarenkach gryki albo prosa. Po takiej karze kolana bolały przez kilka dni.
cdn