— Piszesz, pisarzu... — ze współczuciem mówi sąsiad i ogląda mój stół, zanim poprosi o czerwońca.
Spojrzenie sąsiada zatrzymuje się na tomie „Witebskich Starożytności”.
— Za dwie stówy obleci? — pyta.
Wyciągam portfel i wyjmuję pieniądze.
— Obrażasz mnie, pisarzu — mówi sąsiad i patrzy na czerwońca pod światło.
— Zabierzcie Lenina z pieniędzy — nagle cytuje wczesnego A. Wozniesieńskiego i bezceremonialnie opada w mój fotel.
Na stole leży stosik arkuszy, na pierwszym zdążyłem już napisać tytuł.
— Mój ro-do-wód — sylabizuje sąsiad, wetknąwszy nos w moje papiery — Wszystko po białorusku. Nawiasem mówiąc, wczoraj widziałem cię w telewizorni. Agitujesz... Tak czy owak, naród za wami nie pójdzie.
Na wszelki wypadek chowa czerwońca do kieszeni i mówi dalej:
— Zrozumiałeś, pisarzu? No pasaran, jak mówił towarzysz Allende, cześć jego pamięci. Tylko się nie obrażaj. Mój ro-do-wód do pią-te-go po-ko-le-nia...? O czym?
— O genealogii — odpowiadam.
— Pieprzysz, stary! — nie wiedzieć czemu cieszy się sąsiad. — Mężczyźni jej nie miewają.
Przez chwilę się zastanawia i w wyniku jakichś nieodgadnionych procesów myślowych pochwala mój zamiar.
— Tak w ogóle, to już dawno powinieneś stworzyć coś dla ludzi.
Opowiada mi dowcip z brodą o kobiecie, ginekologu i hydrauliku, a potem jeszcze jeden dowcip o ginekologu i dwóch Gruzinach, aż wreszcie dociera do mnie, że sąsiad najwyraźniej pomylił genealogię z ginekologią. Na domiar złego, żeby natchnąć mnie do stworzenia nowego dzieła literatury pięknej, wyciąga z kieszeni talię pornograficznych kart i rozkłada ją w kształcie wachlarza na stole.
W końcu się rozstajemy, po czym wypisuję z pewnej wydanej na początku naszego stulecia książki podkreślone kiedyś, może jeszcze w przeklętych czasach caratu, słowa: „Mieli owi Krywicze zwyczaj: kiedy chłopiec osiągał pełnoletność, by zasłużyć na miano mężczyzny, musiał przepłynąć bystrą i głęboką rzekę, upolować tura lub niedźwiedzia, rozpalić w czasie ulewy ognisko, a także opowiedzieć rodakom o swoich przodkach do piątego pokolenia. Jeśli zaś nie znał swego rodu, podlegał wygnaniu, gdyż uważano, że jego ród, a co za tym idzie i ziemia ojców, nie są mu drogie i że on sam każdego dnia może wstąpić na ścieżkę zdrady.”
Obok, na marginesie, jeszcze widać nakreślone ołówkiem i już niemal zatarte przez czas czyjeś drzewo rodowodowe.
Jak już zrozumieliście, do czegoś w tym rodzaju tamta książka skłoniła i mnie.
*
Niech mi wybaczy stryjeczna babcia Hrypinka, która czytała „Czarną magię”, umiała tamować krew, zawsze zachodziła do chaty mojej rodzonej babki akurat wtedy, kiedy siadaliśmy do stołu i braliśmy łyżki, leczyła ludzi i żywinę ziołami i siedem lat siedziała w stalinowskich łagrach — raczej nie za antysowiecką i kontrrewolucyjną działalność, ale za znachorstwo. Zresztą, niedawno czytałem książkę o leczniczych roślinach Białorusi, która zaczyna się słowami: „Partia Komunistyczna nieustannie dba o zdrowie ludzi sowieckich”. Któż to wie, może babci Hrypinie inkryminowano właśnie to, że zbierając swoje zioła, ośmieliła się dbać o to, o co miała prawo dbać tylko partia komunistyczna?
Niech mi wybaczy mój utajniony stryjeczny dziadek Ryhor, który miał chyba jakieś dość bliskie powiązania z lotami kosmicznymi, bo przysyłał nam paczki z kawiorem i łososiem, a pewnego razu, kiedy gościł we wsi, słomianej strzechy babcinej chaty nieomal nie zrzucił wojskowy śmigłowiec, przysłany po dziadka z najbliższego lotniska.
Niech mi wybaczy wujek Achrem, który nawet w przybliżeniu nie znał dnia swoich urodzin i dlatego, mimo wszelkich starań żony, co wieczór chodził na rauszu, absolutnie słusznie zaznaczając, że być może właśnie dzisiaj są jego urodziny.
Wybaczcie mi, wszyscy moi krewni, których wspomnę mimochodem albo nie wspomnę zupełnie. Ażeby ostatecznie nie zaplątać się w konarach i gałęziach drzewa rodowego — tym bardziej, że liczyć na uniknięcie lirycznych i nielirycznych odstępstw od takiego tematu byłoby jednak naiwnością — będę opowiadać o swoich bezpośrednich przodkach po ojcu i matce albo, jak mawiano dawniej, po mieczu i po kądzieli. Poza tym, inna metoda w sposób nieunikniony przypominałaby pokrętną próbę uchylenia się od odpowiedzialności, zbicia z tropu sędziów i uniknięcia wygnania.
I jeszcze jedna uwaga. W cywilizowanym świecie, gdy znany jest założyciel rodu albo przynajmniej ktoś ze znakomitych przodków, drzewo rodowe zgodnie z tradycją rysuje się od korzeni. Jednakże u nas te korzenie przez siedem dziesięcioleci w pocie czoła karczowano, bo trzeba było znać nie przodków, lecz coś innego. Na przykład, czarodziejskie cytaty z klasyków lub najważniejsze zadania pięciolatek. Za nieznajomość jednego z tych zadań słowo w słowo rektor Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego Sikorski w latach siedemdziesiątych o jeden stopień obniżył mi ocenę na egzaminie z nauki pod nazwą „Historia KPZR”, a na państwowym egzaminie z jeszcze bardziej zachęcającej dyscypliny zwanej „naukowym komunizmem”, — kiedy to, mając już za sobą smutne doświadczenia i marząc o otrzymaniu stypendium, znałem wszystkie najważniejsze zdania i sformułowania tak, że strzelałem nimi niczym karabin maszynowy — profesor Krućko obniżył mi ocenę od razu o dwa stopnie, „dlatego że pan, młody człowieku, w to wszystko nie wierzy”. Biedny profesor Krućko, czyżby on sam wierzył?
W ten sposób gdzieś tam zaczynają od korzeni, a u nas wychodzi na odwrót: musimy zaczynać drzewo genealogiczne od gałęzi na jakimś konarze i stamtąd spróbować dostać się do korzeni.
*
Moja matka Maria pochodzi z chłopów wsi Kopysica, założonej w niewiadomym roku odległego stulecia o trzy wiorsty od Dniepru nad rzeczką Wilejką; matka w tej rzeczce kiedyś o mało co się nie utopiła, a ja nauczyłem się w niej pływać. Teraz już będzie ze dwanaście lat, jak nie utopi się tam nawet kociak. Krótko mówiąc, życie stało się lepsze, życie stało się weselsze.
Wnioskując z nazwy, matczyną wieś założyli przesiedleńcy z pobliskiego miasteczka Kopyś, znanego od blisko tysiąca lat, z tej samej Kopysi, która była stolicą białoruskich kaflarzy (jeszcze na początku naszego stulecia było tu dwadzieścia kaflarni, do dziś ocalała tylko jedna), pędzonych przez moskiewskich carów w niewolę, żeby ozdabiali piece w ich dusznych pałacach.
Całkiem blisko Kopysi, gdzie matka ukończyła szkołę, na kilka lat przed wojną upodobał sobie miejsce na letnisko Janka Kupała. Jedno z najczęstszych maminych wspomnień z dzieciństwa: narodowy poeta Białorusi Kupała — wiadomo, niesłychanie bogaty! — kupując na kopyskim ryneczku grzyby, zawzięcie targuje się o każdą kopiejkę z pięknymi tamtejszymi Żydóweczkami.
Bal maturalny mamy wypadł w ostatni wieczór pokoju, jeśli można nazwać pokojem to, co wówczas działo się w kraju. Dowiedziawszy się o wybuchu wojny, mama włożyła na siebie wszystkie swoje trzy sukienki.
W Kopysi stał garnizon składający się w połowie z Niemców, w połowie z Finów. Mama przypomina sobie, że w porównaniu z Finami Niemcy wydawali się wprawdzie wrogami, lecz nie takimi znowu strasznymi. Zwłaszcza volksdeutsch Paul, który dobrze mówił po rosyjsku i uprzedzał wieś, kiedy będą zabierać krowy albo wywozić młodzież do Niemiec, informował o czym trzeba partyzantów i pokazywał mojej matce zaświadczenie członka podziemnej organizacji antyfaszystowskiej. Dlatego też, kiedy wieczorami okupanci siedzieli po chatach, pili sznapsa i śpiewali pod akordeon swoje pieśni, Paul nie bał się chodzić na wiejskie potańcówki i tańczyć z naszymi dziewczętami. Zapewne dzięki niemu w Kopysi dotąd pamiętają przyśpiewki w niemiecko-białoruskim slangu:
Warum du heute nie przyszedłeś?Podczas potańcówek z lasu nierzadko przychodzili partyzanci. Oni też tańczyli, palili z Paulem na ganku i częstowali go bimbrem. Pewnego razu przyszli i nieumiejętnie udając, że niby się wcale nie znają, wyprowadzili go z chaty i tuż za nią go kropnęli. Ktoś, na czyj rozkaz to zrobiono, zapisał rankiem w swoim dzienniku, że mściciele ludu unicestwili jeszcze jednego faszystowskiego okupanta.
Kiedy po ukończeniu szkoły odjeżdżałem ze swego Połocka do Mińska, na egzaminy na wydział historyczny Państwowego Uniwersytetu Białoruskiego (białoruskiego tylko z nazwy), matka wspomniała swoją młodość i z niezwykłym dla niej rozczuleniem powiedziała:
— Matematyków będą nazywać pitagorasami, a was — herodotami.
Po wojnie, wykreślając z podręczników imiona „wrogów ludu”, głodując i marznąc w akademiku, gdzie w pokoju zwanym stodołą, po dwie na wąskich wojskowych łóżkach, spało ze dwadzieścia dziewcząt, matka ukończyła wydział historyczny Instytutu Pedagogicznego. Całe życie uczyła historii w szkole, być może nigdy nawet się nie zastanawiając, czego uczy i co z tą nauką uczynili nasi oficjalni herodotowie.
*
Jak już zauważyliście, rekonstruując swój rodowód, nie próbuję malować dokładnych portretów. Celowo nie włażę do ciemnych spiżarni pamięci, lecz notuję to, czego nie trzeba sobie przypominać, bo pamiętane było zawsze, cały czas było jakby w zielonym kręgu światła lampy, która pali się wieczorem na moim stole. Wydaje mi się, że tylko zebrawszy dużą ilość niezapomnianych szczegółów i faktów stwierdzimy, kim są naprawdę osoby występujące w moim niewielkim studium. Przy czym jasno sobie uświadamiam ryzyko popsucia do reszty stosunków z krewnymi i tak już mocno popsutych przez moją poprzednią pisaninę.
*
Mój ojciec Alaksiej był synem chłopa z małej wsi Stecowo, która ukryła się w jeszcze nie wyciętych lasach rejonu sienneńskiego w obwodzie witebskim; nawiasem mówiąc, kiedy piszę te słowa, Witebszczyzna pozostaje ostatnim na Białorusi obwodem, gdzie jeszcze nie wypłacają trumiennych rubli czarnobylskich.
Przed wojną ojciec zdążył odbyć zasadniczą służbę wojskową w Odessie. Do tego miasta na zawsze zachował ukrytą w swojej surowej duszy słabość i zdążył zawieźć mnie, ośmioklasistę, do Odessy na parę lat przed swoją przedwczesną śmiercią. Zabrał ze sobą do grobu order Czerwonej Gwiazdy, medale Za Odwagę, Za Zasługi Bojowe, Za Obronę Stalingradu, Za Zdobycie Budapesztu i jeszcze pół tuzina innych, jakie dawali wszystkim, którzy byli na froncie, a także zapewne i tym, którzy nieustraszenie walczyli z „wrogami ludu” na tyłach.
Na zdjęciach z czasów wojny widzę starszego lejtnanta Orłowa po otrzymaniu pierwszego i drugiego zranienia na ulicach węgierskiej i austriackiej stolicy, w wiedeńskiej piwiarni z pokaźnych rozmiarów kuflem w ręku. Czy to nie ta fotografia była mi natchnieniem, kiedy na czwartym roku wraz z moim przyjacielem Hienadziem Kułażenką, który bez śladu przepadł w Afganistanie, stworzyłem na wydziale historii Klub Przyjaciół Piwa, co jak się później okazało, kapusie spośród kolegów z roku uznali w swoich tajnych relacjach za organizację nacjonalistyczną. Sekretarz POP na naszym wydziale w czasie rozpatrywania „sprawy” wypowiedział głęboką myśl: „W Niemczech także wszystko zaczynało się od piwa”. Szczególną złość wykładowców marksizmu-leninizmu wywołała stworzona przez nas nazwa nowej dziedziny teoretycznej — piwoizm.
Na jednej z fotografii ojciec siedzi na ławeczce pod szyldem, z którego uśmiecha się siłacz o gumowych policzkach, z podkręconymi i długimi jak u prusaka wąsami. Podczas gdy ojciec pozował przed tym zakładem fryzjerskim w węgierskim mieście Szeged, jego kolega wstąpił, żeby się ogolić i fryzjer-horthysta szeroko, od ucha do ucha, poderżnął klientowi gardło. Ojciec nie ukrywał, że po znalezieniu ciała kolegi nad pełną krwi miednicą w bokówce, wraz z patrolem dokonał w zakładzie fryzjerskim krwawego samosądu.
Po otrzymaniu po wojnie dyplomu prawnika, ojciec do ostatnich dni pracował w prokuraturze; z tego powodu w maminej wsi, gdzie co roku spędzałem lato, wszyscy — dorośli i dzieci — nazywali mnie nie inaczej jak Prokuratorem.
Praca bez wątpienia odbiła się na ojcowskim charakterze. Był to małomówny, zamknięty w sobie człowiek, zdaje się, że bez poczucia humoru i z ukrytym pragnieniem przeniesienia się na stałe do Odessy. Za mojej pamięci dwa razy płakał. Po raz pierwszy — kiedy zajmował się szkołą z internatem dla kalekich dzieci.
Wywiesiwszy na fasadzie internatu hasło „Wszystko co najlepsze — dzieciom”, pedagodzy na czele z dyrektorem i sekretarzem organizacji partyjnej (można sobie wyobrazić, jak oni odbywali zebrania, podejmowali decyzje „w świetle uchwał”, a potem dzielili diabelski zarobek) bezbożnie okradali swoich bezbronnych wychowanków, głodząc ich i sprzedając na lewo nawet ich ubogą odzież, jednakową dla wszystkich, jak w więzieniu.
Po raz drugi ojciec płakał, gdy konał na raka i w żaden sposób nie mógł umrzeć, bo jego potężne serce żyło swoim życiem i nie chciało się zatrzymać jeszcze przez miesiąc, odkąd zupełnie przestał jeść.
W swoje ostatnie dni rozmawiał ze mną tak jak ja z nim — po białorusku.
Jako coś zupełnie niewiarygodnego wspominam, kiedy pewnego razu ojciec przeczytał mi swój wiersz o budowie Nowopołocka. Parę linijek z niego mogę sobie przypomnieć nawet teraz. Nie będę ich cytować, bo z literaturą mają mniej więcej tyle wspólnego, co liczne utwory znanego poety laureata M. Robi na mnie wrażenie sam fakt: mój ojciec pisał wiersze!
Teraz jestem przekonany, że był to człowiek o naturze bardziej głębokiej i niezależnej, niż mi się to kiedykolwiek wydawało.
Pewnego razu, kiedy wiatr rozerwał postawiony u nas naprędce most pontonowy na Dźwinie, a my z ojcem staliśmy na brzegu i patrzyli na ludzką krzątaninę, ojciec z nieprzeniknionym wyrazem twarzy wypowiedział wierszowaną frazę ze swej młodości: „Płynie woda Kubani-bystrzycy, dokąd jej kazali bolszewicy.”
Kiedy tato leżał już w Bożej pościeli, poprosiłem go, żeby spróbował mi dać jakiś znak stamtąd, kiedy znajdzie się już po tamtej stronie, na przykład, zadzwonić na moje urodziny.
Bałem się, że się obrazi, lecz tatę niespodziewanie moja prośba jakby ucieszyła.
Nie udało mu się dodzwonić, lecz po kilku tygodniach — już stamtąd — pomógł mi w trudnych dniach.
Te dni zaczęły się od tego, ze portierka z naszego akademika wieczorem wezwała mnie do komendanta, gdzie rzekomo czekał kolega ojca. Przybysz okazał się człowiekiem o niewyraźnym obliczu — z tych, które w pięć minut po spotkaniu całkiem zacierają się w pamięci. Jedyną cechą charakterystyczną jego twarzy były malutkie, bezbarwne oczka-świderki (lub może dokładniej — igły do zastrzyków), których dotknięcia-ukłucia odczuwałem nieomal fizycznie. Nakłuwając mnie od stóp do głów, gość pokazał mi czerwoną legitymację, z której wynikało, że wśród kolegów mojego ojca można było znaleźć także majorów KGB.
Dalej rozmowa odbywała się mniej więcej tak:
— Orłow?
— Arłou.
— Władimir Aleksiejewicz?
— Uładzimier Alaksiejewicz.
— Urodzony w Połocku wtedy a wtedy.
W tym momencie znaki zapytania na końcu zdań zniknęły.
— Skończył pan szkołę w Nowopołocku w roku 1970.
— Mieszkał pan na ulicy takiej a takiej w domu pod numerem takim a takim, w mieszkaniu pod numerem takim a takim.
— Matka Maria Maksimowna. Pracuje jako nauczycielka historii.
Mój vis-á-vis przeszedł na styl niemalże telegraficzny. Już nie potwierdzałem, tylko słuchałem znanych mi skądinąd faktów z mego życia.
Miałem dwadzieścia lat. Pod materacem mego żelaznego łóżka w akademiku leżał zaczytany numer „Roman-Gaziety” z „Jednym dniem życia Iwana Denisowicza”, autorstwa właśnie wyrzuconego z kraju A. Sołżenicyna. Naprzeciw siedział wcale nie anegdotyczny („towarzyszu majorze, zorganizujcie herbatę”) lecz najprawdziwszy towarzysz major, który prowadził znane z literatury i filmów klasyczne przesłuchanie.
Zaczynałem już się domyślać swojego głównego przestępstwa. Moi koledzy z Politechniki Nowopołockiej, Winceś Mudrou, Walery Szłykau oraz jeszcze kilku, których z różnych powodów wymieniać nie chcę, zaczęli wydawać na ogół nieszkodliwy, lecz białoruskojęzyczny almanach „Błękitna latarnia”, w którym ukazały się także moje wierszowane „dzieła”. Kilka numerów przywiozłem do Mińska i trzymałem na dnie walizy pod łóżkiem. Niemal nikomu ich nie pokazywałem, ale wiadomo z dawnych i całkiem niedawnych czasów: gdzie dwóch — tam rada, gdzie trzeci — tam zdrada. Jeszcze nie wiedziałem, że w chwili rozmowy z towarzyszem majorem donos na istnienie naszej „Błękitnej latarni” już napisano (po białorusku, zresztą; później dali mi go do przeczytania). Ale to już całkiem inna historia.
Tymczasem przesłuchanie ciągnęło się dalej.
— Ojciec Aleksiej Artiemowicz.
— Tak.
— Pracuje jako prokurator w Nowopołocku.
— Nie — powiedziałem.
— Jak to nie? — nie zdziwił się, lecz oburzył towarzysz major.
— Nie pracuje — potwierdziłem, czując, że zaczynają słabnąć lepko-chłodne macki strachu, ściskające moją istotę.
— Dlaczego?
— Dlatego że umarł — odpowiedziałem.
Świdrujące mnie oczka zaczęły latać i straciły swoją ostrość. Wyglądało na to, że towarzysz major w żaden sposób nie mógł się pogodzić z myślą, że jego urząd, który wiedział wszystko o wszystkich, mógł spudłować w tak prostej sprawie. Jednak zrozumiał, że w takich sprawach, jak śmierć ojca, nie ma żartów i od razu oklapł. Były jeszcze jakieś pytania, było uprzedzenie, że o naszym spotkaniu nikt nie powinien wiedzieć, ale on widział, że ja już się nie boję i zapewne postanowił rozpracować mnie w bardziej sprzyjających okolicznościach.
Dzięki ci, tato, że byłeś wtedy ze mną. Żebyś wiedział, jak żałuję, że nie zdążyłem osiągnąć tego wieku, kiedy twoja i moja dusza mogłyby zamieniać się w naczynia połączone: a tak — pozostałeś dla mnie wieczną zagadką.
*
Urodziłem się tacie i mamie w roku Węża według kalendarza wschodniego i w roku śmierci Stalina według sowieckiego. Moje urodziny są w sierpniu, co znaczy, że w marcu, kiedy wielki wódz narodów nareszcie odszedł, ja już istniałem, ale mogłem się nie urodzić, bo po informacji radiowej mama poczuła się całkiem źle. Świat ginął, zrozpaczona mama w histerii rwała włosy i na długo trafiła do szpitala. Jednak tym razem sowiecka medycyna odniosła zwycięstwo (nasi sowieccy chorzy to najzdrowsi chorzy na świecie!) i przeczekawszy widocznie niepomyślne dla mnie dni zodiakalnego znaku Lwa, szczęśliwie urodziłem się w trzecim dniu Panny.
Mieszkaliśmy w komunalnym drewnianym domu, który już nie istnieje. Akurat na miejscu naszego domu i sadu stoi teraz pałac kultury zjednoczenia „Włókno szklane” (kiedy z Nowego Jorku przyjechał do nas białoruski śpiewak Danczyk, wraz z kolegami na próżno próbowałem wytłumaczyć mu, co to takiego pałac kultury).
Dom był podzielony na dwie części: w jednej mieścił się sąd ludowy i prokuratura, w drugiej nasze dwupokojowe mieszkanie. Moje dziecinne łóżko stało przy ścianie, za którą były pomieszczenia służbowe. Czasem budziłem się przestraszony w środku nocy i skulony pod kołdrą słuchałem, jak za ścianą jacyś ludzie chodzili, rozmawiali ściszonymi głosami i zapalali zapałki. Opanowywał mnie nie zwyczajny strach, lecz lęk zmieszany z niewymownym obrzydzeniem. Coś na kształt tego strachu przeżyłem niedawno w lesie, ujrzawszy nad głową kłębowisko żmij uczepione gałęzi olchy. A wtedy, w dzieciństwie, moja pościel robiła się mokra od zimnego potu (a na samym początku świadomego życia na pewno nie tylko od potu) a ja, nie mając już więcej siły, by przerwać te męczarnie, wołałem na ratunek mamę. Na mój głos zawsze przychodził tato. Gładził mnie ciężką dłonią po głowie, mówił coś uspokajającego, a ja zasypiałem. Kiedy po wielu latach, już jako student, ze śmiechem wspominałem owe nocne lęki, ojciec, nie podtrzymując żartobliwego tonu, powiedział, że tam, za ścianą, kagebiści mieli konspiracyjne miejsce spotkań z tajnymi współpracownikami, a ja dotarłem do przyczyny swego przesiąkniętego obrzydzeniem strachu — wpadałem w potężne biopole ludzkiego upadku i podłości. Do dziś nie rozumiem, dlaczego ojciec nie przestawił łóżka pod inną ścianę: czyżby w ten sposób hartował mnie do dalszego życia?
Moje dzieciństwo przeżywało swoje radości i smutki na starodawnych, na szczęście jeszcze nie zrujnowanych doszczętnie uliczkach tysiącletniego Połocka. Jednakże o poszukiwaniu skarbów i lochów, które wiodły z połockich świątyń na tamtą stronę Dźwiny, o próbach odwagi na wąskim gzymsie wokół kopuły Katedry Objawienia Pańskiego, gdzie pisaliśmy na zardzewiałej blasze imiona dziewcząt, które nam się wtedy podobały, o katedrze Św. Mikołaja, którą wysadzono w powietrze na naszych dziecięcych oczach (zachowały się dokumenty, że później miejski komitet wykonawczy wypłacił z miejskiej kasy 40 tysięcy rubli za „wywóz śmieci”) — o tym wszystkim napiszę innym razem.
Do pierwszej klasy poszedłem w 1960 roku, kiedy do obiecanego przez Chruszczowa komunizmu zostało tylko dwanaście lat i w stołówkach można już było podjeść za darmo chleba z musztardą lub solą. Mniej więcej wtedy w Połocku zamknięto — wiadomo, na prośbę rodziców i wszystkich pracujących — ostatnią białoruską szkołę.
Nie pamiętam, żeby w naszym ówczesnym połockim życiu było cokolwiek białoruskiego. Przychodzi mi na myśl tylko jedno: wyłożone cegłą na obdrapanej fasadzie piętrowej kamienicy i przez wiele lat absolutnie niezrozumiałe słowo „Łaźnia” z miękkim znakiem sprzed reformy ortografii, które później, widocznie również na prośbę pracujących, przełożono na słowo „Bania” w języku zrozumiałym dla wszystkich.
Kiedy uczyłem się w drugiej klasie, Chruszczow mówił na XXII Zjeździe o zabójstwie towarzysza Kirowa i innych krwawych sprawkach towarzysza Stalina, który z łagodnym uśmiechem zaglądał z piedestału do okien I Szkoły im. Stalina w Połocku. Wraz z kolegą Kolką i mamą słuchałem radiowej transmisji wystąpienia Chruszczowa u nas w domu. Wówczas jeszcze nie rozumiałem, dlaczego mama słucha z taką uwagą.
Tego samego dnia odważyliśmy się z Kolką pomścić towarzysza Kirowa: znaleźliśmy mój „Elementarz”, wyrwaliśmy stamtąd portret Józefa Wissarionowicza, wykłuliśmy mu zardzewiałym gwoździem oczy, spaliliśmy portret na ognisku w naszym sadzie i uznaliśmy, że raz na zawsze policzyliśmy się z najlepszym przyjacielem sowieckich dzieci.
Tej samej jesieni spychacz przewrócił i dokądś zawlókł naszego „szkolnego” Stalina. Co prawda, piedestał stoi do dziś, zapewne gdzieś w pobliżu czeka na lepsze czasy także jego były gospodarz.
Piszę o tym, bo J.W. Stalin to również część mojego rodowodu, jak zresztą — chcemy tego czy nie — każdego z nas. Czyż nie jest tego potwierdzeniem choćby moja z Kolką zemsta za towarzysza Kirowa?
Po kilku latach, gdzieś w siódmej klasie, dowiedziałem się, że mam również osobiste porachunki z tym wszystkim, co uosabiał człowiek, którego mądry Andre Barbusse nazwał „Leninem dziś”. Matka pokazała mi zaświadczenie, które przechowuję teraz wśród swoich najdroższych pamiątek:
Sąd Najwyższy Białoruskiej SRR 4 kwietnia 1963 r. m. Mińsk 5—10
Z A Ś W I A D C Z E N I E
Sprawę Denisowa Maksima Denisowicza, ur. 1881 r., Sąd Najwyższy BSRR rozpatrzył ponownie 5 lutego 1963.
Postanowienie z 23 marca 1933 r. odnośnie Denisowa Maksima Denisowicza uchylono i sprawę ze względu na brak znamion przestępstwa zamknięto.
Denisowa M.D. w rzeczonej sprawie zrehabilitowano.
Wiceprzewodniczący Sądu Najwyższego BSRR S. Szardyko Nakład 10 000.
Dopóki nie nadeszło to zawiadomienie, mówiono mi, że dziadek Maksim chorował i po prostu zmarł.
Dla wszystkich z nas pozostało zagadką, cóż to była za „rzeczona sprawa”.
Zmarł w latach trzydziestych także mój drugi dziadek — Arciom. Co do jego losu, żadne zawiadomienia nie przychodziły, ale z jednej z rzadkich opowieści ojca zapamiętałem, że dziadek Arciom miał młockarnię, to znaczy, miał również wszelkie możliwości powtórzenia drogi dziadka Maksima.
Tato, tato... Jak wcześnie odszedłeś i jak późno wyklułem się z kokonu infantylizmu.
Na gospodarzu młockarni dziadku Arciomie urywa się męska linia ojcowskiego rodu. Dalej rozciąga się nieprzenikniona mgła, bez żadnych prześwitów w podaniach rodzinnych.
*
Staram się i nie mogę sobie przypomnieć oblicza swojej babci po mieczu — Prosi. W „archiwum familijnym” nie ocalała, a może zresztą nigdy nie było żadnej jej fotografii. Babcia Prosia doglądała mnie przez parę tygodni po tym, jak po powrocie do domu pewnego pięknego dnia mama ujrzała mnie i siostrę umorusanych do cna i przeczytała porzuconą na stole zapiskę, z której wynikało, że nasza niańka, wiejskie dziewczę Polina, właśnie otrzymała komsomolskie skierowanie do czynu zaorywania ugorów. Jak się szybko okazało, to skierowanie nie wiedzieć czemu uprawniło Polinę także do zabrania bluzki mamy i srebrnych krzyżyków, które ja i siostra otrzymaliśmy przy chrzcie w kopyskiej cerkwi.
Na dobranoc babcia Prosia zazwyczaj opowiadała mi niewątpliwie własną i nie kończącą się bajkę o rybiej wojnie (pamiętam, że zawsze z jakiegoś powodu była po stronie szczupaków), a rankiem często znajdowałem pod poduszką paczuszkę jarzębinowych cukierków do ssania.
Pewnego razu byłem z tatą u babci Prosi w Stecowie. Obok jej chaty pasła się koza; zaraz za progiem zaczynał się las, a o leśnym duchu, który wiele razy „zwodził” ją, przychodził na podwórko doić kozę i nawet nocował w chacie przed piecem w Bożonarodzeniowe mrozy, babcia opowiadała mniej więcej tak, jak mogłaby opowiadać o sąsiedzie, który mieszkał przez płot.
Umarła, kiedy chodziłem do trzeciej klasy. Już w czasach studenckich parę razy wybierałem się do babci Prosi na mogiłę, lecz w końcu się nie wybrałem. Czasem myślę, że uda mi się zrealizować swój zamiar, kiedy zdołam sobie przypomnieć babciną twarz.
*
Z drugą moją babcią, Auhińnią, takiego problemu nigdy nie miałem. W każdej chwili mogę łatwo wywołać w pamięci nie tylko jej twarz, lecz także głos, chód, dotyk jej suchej ręki, kiedy prowadziła mnie z siostrą na łąkę czy za gumno, by posadzić na wzgórku i zacząć swoją lekcję botaniki.
— To drżączka — mówiła babcia — to jastrzębiec, a tam, na wypalonym miejscu, wierzbownica zakwita. To rdest, a to pszeniec...
Kiedy teraz czytam u tego czy owego z naszych uwawrzynionych mistrzów literatury pięknej o „iwan-czaju”, „maci-i-macosze” i „iwanie-i-marii”, zaczyna mi się zdawać, ze całe to mnóstwo uroczych, trafnych i niepowtarzalnych nazw białoruskich kwiatów i ziół znamy tylko my z siostrą.
Babcia Auhińnia nie siedziała, jak jej siostra Hrypinka, za znachorstwo, jednak bez wątpienia zadawała się z zagadkowymi, lecz na ogół przyjaznymi ludzkiemu rodowi siłami. Zamawiała zęby (po latach dochodzi do mnie jej cichy, podobny do pachnącego szelestu siana w stodole, szept: „Białe korzenie, czarne kamienie, granatowe brzegi...”), leczyła od jęczmienia (nie wiedzieć czemu po rosyjsku: „Jęczmieniu, jęczmieniu, naści figę. Co sobie kupisz? Kup sobie siekierkę, rąb siebie w poprzek...”), pomagała pozbyć się myszy i świerzbu.
Tajemniczą babciną siłę odczuwam także teraz, trzydzieści lat po jej śmierci. Cierpiąc pewnego razu na bezsenność, na którą nie pomagał nawet starodawny ludowy środek — położone u wezgłowia bursztynowe paciorki — którejś nocy przypadkowo (?) przypomniałem sobie babcine lekcje: poczułem swoją rękę w jej ręku, usłyszałem jej głos, ujrzałem pomarszczoną, łagodną twarz i srebrzyste fale, które pędziło po wysokiej trawie wichrzysko i, niczym w jakąś przepaść bez dna, w mgnieniu oka zapadłem w sen. Nazajutrz znów spróbowałem tego leku i od tej pory bezsenność mi już nie grozi.
Babcia często opowiadała, jaki dobry był dla ludzi pan z sąsiedniej wsi, u którego służyła za młodu jako pokojówka. Myślę, że te czułe wspomnienia można złożyć na karb późniejszego „szczęśliwego” życia w kołchozie, lecz nawet w samym pańskim przezwisku — Brynka — dalibóg, słyszę coś przyjaźnie człowieczego, czego z największą dozą fantazji nie da się powiedzieć o ocalałych w pamięci starych ludzi ze wsi przezwiskach dwóch pierwszych przewodniczących tamtejszego kołchozu — Rauło (Wyjec) i, za przeproszeniem, Hałasraka (Gołodupiec).
Wkrótce po rewolucji babcia Auhińnia o mało co nie zginęła.
Wówczas w okolice Kopysicy wiatry przyniosły artystów cyrkowych — widocznie ratowali się przed czerwonymi albo białymi — z pobliskiego Mohylewa lub Orszy. Jedni starzy kopysiczanie wspominają, że cyrkowcy mieli niedźwiedzie, inni gotowi się bożyć, że widzieli wielbłądy i nawet słonie, ale wszyscy dobrze pamiętają, że wśród artystów byli całkiem malutcy ludzie, których w Kopysi dotąd nazywają „miściukami” (możliwe, że to taki miejscowy odpowiednik słowa „liliputy”).
Pędzony rewolucyjną wichurą cyrk ruszył w dalszą tułaczkę, a miściuki postanowiły przeczekać początek nowej ery w Kopysicy: kupiły krówkę i urządziły się w porzuconej siedzibie za wsią.
Miściuków było troje: żona z mężem i ich syn, który miał ten sam wzrost, ale, jak mówiła babcia, był młodziutki z twarzy. Kobiecinka szybko nauczyła się doić krowę na stojąco, a jej mąż wraz z synem reperował po chatach uprząż i inne chłopskie oporządzenie. Miściuki cicho przeżyły w swojej chacie dwa lata, a potem z Kopysi przyjechali na koniach uzbrojeni ludzie, których babcia, wspominając tę historię, nazywała to komisarzami, to lucypanerami. Wyprowadzili liliputów z chaty i zabili całą trójkę — nie strzelając, lecz uderzając każdego rękojeścią pistoletu w skroń. „Jak zajączki” — mówiła babcia Auhińnia.
Tamtego dnia pasła krowy blisko miściukowej siedziby, więc wszystko widziała i słyszała, schowana w agreście: jak milczał przed śmiercią gospodarz i jak błagali o litość kobiecinka z synem. Babcia uważała, że lucypanery zabili nieszczęsnych liliputów za to, ze znaleźli u nich jakieś książki. Te słowa właśnie tak wymawiała — kursywą, zawsze żegnając się i oglądając na boki.
Wówczas krzyknęła w agreście ze strachu i dowódca jeźdźców rozkazał „stuknąć” i ją, żeby nie pozostawić żadnych świadków, jednak babcię ocalił wąsaty marynarz, dzięki któremu (bo moja mama urodziła się dopiero cztery lata po owym dniu) ja dzisiaj mogę zająć się poszukiwaniami genealogicznymi.
Kiedy wspominam babciną opowieść, przez moją pamięć zawsze przelatuje epizod ze starego filmu o rewolucji. Uzbrojeni po zęby czerwonoarmiści przetrząsają gdzieś w Moskwie czy Petersburgu profesorskie mieszkanie. Z talentem skarykaturowany przez reżysera i aktora gospodarz, próbując czegoś dowieść przedstawicielom rewolucyjnych mas zdejmuje z półki książkę (jeśli się nie mylę, dzieło Plechanowa). Zuchowaty, przepasany taśmami z nabojami do karabinu maszynowego, młody dowódca patrolu, trzymając rękę na rozpiętej kaburze, wesoło mówi okularnikowi-profesorowi: „My waszych książek nie czytaliśmy i ani myślimy czytać. Iljiczowi wierzymy bez książek.” Cały czas mi się zdaje, choć film tego nie pokazał, że zaraz po tej rozmowie profesora również rozwalono.
Od tej pory w duszy babci na zawsze zagnieździł się lęk przed książkami. Być może właśnie dlatego w czasie rewolucji kulturalnej w jakiś sposób uniknęła likwidacji swojej niepiśmienności i przez całe życie stawiała na kołchozowych papierach koślawe krzyżyki. Gdyby dożyła do lat siedemdziesiątych, jej przekonanie, że książki przynoszą ludziom tylko nieszczęście, mogłoby się tylko umocnić: mój stryjeczny brat, a jej wnuk Hieniuś dostał wyrok (co prawda, w zawieszeniu) za dwa tuziny odbitych przez siebie kserokopii „Fatalnych jaj” Bułhakowa.
Babcia Auhińnia przyczyniła się także do mego dziecięcego odkrycia, że nasze sowieckie radio mówi nieprawdę.
Głośnik wisiał na słupie koło fermy. O szóstej rano budził się i chrypliwym, jak po przepiciu, głosem śpiewał:
Sojuz nieruszimyj riespublik swobodnych Spłotiła na wieki wielikaja Ruś...
Od hymnu do hymnu radio zajmowało się muzycznym wykształceniem mieszkańców pobliskich chat i bez wytchnienia informowało o wydarzeniach w straszliwym świecie kapitalistycznym i w kraju, który nie zważając na przejściowe trudności z dostawami chleba, szybko zbliżał się ku świetlanej przyszłości.
Pewnego razu moje uszy złowiły w eterze frazę, która nie wiedzieć czemu wprawiła w zamieszanie mój dziecięcy umysł.
— Każdy sowiecki człowiek — powiedział głośnik — zna imiona Tołstoja i Gorkiego.
Cały dzień męczyły mnie te słowa, aż wieczorem odważyłem się przeprowadzić małe, jeśli można tak to powiedzieć, badanie socjologiczne.
— Babciu — spytałem — czy wiesz, kto to był Tołstoj?
— Był człowiek tłusty, to tak go i nazwali — odpowiedziała babcia.
— A kto to był Gorki? — ciągnąłem bez specjalnej nadziei.
— Dyć mówią: gorzki jak rzodkiewka. Albo też jak chrzan gorzki.
— Ależ nie, babciu, pytam o pisarzy — powiedziałem tracąc pewność siebie.
— Ile tam tej mojej nauki — dobrodusznie odrzekła babka Auhińnia... — Zioła znam, a czytać nieuczonam.
Rzecz jasna, było mi trochę głupio, że jest już taka stara, a jeszcze nie słyszała ani o Tołstoju, ani o Gorkim, o których ja wiedziałem już w pierwszej klasie, a może jeszcze wcześniej. Jednak bardziej dręczyło mnie coś innego. Wychodziło na jedno z dwojga: albo babcia nie jest człowiekiem sowieckim, albo radio kłamie.
— A ty, babciu, jesteś człowiekiem sowieckim? — zapytałem.
— Jak wszyscy, to ja też — odpowiedziała babcia. — I głodowałam, i kreski w kołchozie za roboczodni dostawałam.
Ja, chociaż byłem mały, sam rozumiałem niedorzeczność pytania — wszyscy wokół, w tym również babka Auhińnia, oczywiście byli ludźmi sowieckimi. Faszystów, kapitalistów, nieszczęsnych amerykańskich Murzynów, którzy marli z głodu, jak również policjantów i gangsterów, którzy palili cygara, pili jakieś „łyski” i mówili „szef jest z pana niezadowolony”, tych i innych, zazwyczaj okropnych ludzi niesowieckich, widziałem tylko w kinie. Z tego z żelazną logiką wynikał wniosek, co do którego uznałem za stosowne z nikim się nie dzielić: naszemu radiu nie można wierzyć.
Powiadają, że w najbardziej ponurych czasach moja łagodna babcia pewnego razu przejawiła niewzruszoną twardość. Przysłany z rejonu naczalnik, który kwaterował w jej chacie, rozkazał zdjąć ze ścian ikony.
— Ona pana o nic do jedzenia nie proszą — odpaliła babka Auhińnia nie bez aluzji.
Dobrze pamiętam, że prosiła Boga, by wziął ją do siebie na początku lata, wtedy, gdy przekwitają dmuchawce i, jeśli wierzyć babci, ziemia jest miękka i lekka jak puch dmuchawca. Babcine serce stanęło, gdy siedziała i drobiła buraki dla krowy. Pobiegłem na pole do ciotek. Oburzyło mnie, że te po wielokroć wypytywały: „Babcia zasnęła?”, chociaż ja jednoznacznie im powiedziałem, że umarła.
Wydarzyło się to pierwszego czerwca.
*
Jeszcze o babcinym kontakcie z zagadkowymi siłami chciałbym dodać w tych oto poniższych akapitach — jako swego rodzaju postscriptum, które wstawiam do opowieści już po jej pierwszej publikacji.
W tydzień po tym, jak mój rodowód pojawił się w gazecie „Litaratura i mastactwa (Literatura i sztuka)” (owe dni, jak można się było spodziewać, były naznaczone zarzutami i pretensjami, które w bardziej lub mniej taktownej formie wyrazili wobec mnie krewni i nie tylko krewni — na przykład, poeta laureat M.), wraz z siostrą powiozłem mamę do jej Kopysi.
Zostawiliśmy mamę z naszą ciotką Wolhą na piecu w ich rodzinnej chacie i, w nieustającym deszczu, jak zwykle zanieśliśmy babce Auhińni na mogiłę garść cukierków. Akurat na cmentarzu, jakby uradowany naszymi odwiedzinami, deszcz lunął jak z cebra i nim dobiegliśmy do łaźni naszej drugiej ciotki, Nasty, nie zostało na nas suchej nitki.
Kiedyś w tej łaźni wspólnie ze stryjecznymi siostrzyczkami, naczytawszy się „Czarnej magii” u babki Hrypiny, spróbowałem się dowiedzieć, co będzie jutro. Przed północą, zgodnie z radami czarnoksiężników, zapaliliśmy przed postawionym na okienku łaźni lusterkiem świeczkę, rzuciliśmy w ogień trzy białe kłaczki sierści z kociego ogona i równo o północy, gapiąc się w niewyraźne lusterko, wypowiedzieliśmy stosowne zaklęcie. W ślad za ostatnim słowem do łaźni wpadł przeciąg, świeczka i lusterko poleciały w dół, a my całą gromadką rzuciliśmy się w otwarte na oścież drzwi. Odbiegliśmy na dobry kilometr, nim złapaliśmy oddech, po czym z przerażeniem spostrzegliśmy, że uciekliśmy prościutko na cmentarz, skąd pobiegliśmy z powrotem do łaźni, bojąc się, by nie zajęła się od świeczki. Nawiasem mówiąc, owej nocy we wsi od zaczadzenia zmarło dwoje starych ludzi.
Tę przygodę przypomniałem sobie już wieczorem, kiedy zabrałem się za przeglądanie swoich notatek przy grubonogim swojskim stole z bukiecikiem drżączek na ręcznie tkanym obrusie. Wówczas miałem pomysł napisania opowiadania o Napoleonie, który na wygnaniu na wyspie Świętej Heleny, przemyśliwał o tym, jak mógł wygrać kampanię rosyjską, gdyby przywrócił niepodległość Wielkiego Księstwa Litewskiego i jego federację z Polską. Tymczasem, zamiast pracy nad wątkiem, naszły mnie wspomnienia o ciotczynej łaźni, a potem zachciało mi się przeczytać zabrany ze sobą rodowód tutaj, w chacie mego dziada. Chata była najsurowszym sędzią mojej pisaniny, bo wiedziała to wszystko (a nawet znacznie więcej) i beze mnie.
Wszyscy już dawno posnęli. Siedziałem nad gazetą rozpostartą na stole. Z prawa i z góry spoglądała na mnie z ikony Bogurodzica, naprzeciw było nie zasłonięte nocne sierpniowe okno z tęczującymi ze starości szybami. Czytałem, czując na sobie nie tylko spojrzenie z ikony, lecz także parę spojrzeń nie wiadomo skąd — zapewne patrzyła na mnie sama chata — czytałem, a kiedy doszedłem do słów „także teraz, trzydzieści lat...” akurat w tym mgnieniu z ciemnego okna wyleciała szybka, zasypując odłamkami parapet.
W chacie zaczęła się panika. Ale ani w nocy, ani rano nie znaleźliśmy pod oknami stojącej na skraju wsi ciotczynej chaty żadnych śladów, żadnego kamienia lub czegoś podobnego.
Rzecz jasna, szkło ze starej, skrzywionej ramy mogło wylecieć samo. Rzecz jasna, tylko przypadkowo w następnych dniach u przyjaciół i ludzi niemal nieznajomych, do których z jakiegoś powodu zadzwoniłem, zaczęły mi wpadać w ręce (same z siebie, bez żadnych specjalnych poszukiwań), rzadkie księgi, ryciny i stare wycinki z gazet o życiu Napoleona na wyspie Świętej Heleny i o kilku miesiącach, które spędził w 1812 roku na Białorusi. Rzecz jasna, tylko przypadkowo mogły się do tego przyczynić również wydarzenia, których nie odważyłem się tutaj przytoczyć wyłącznie dlatego, że ktoś mógłby mi poradzić, bym niezwłocznie zwrócił się do odpowiedniego lekarza.
Dalibóg, będzie lepiej, jeśli na tym zakończę swoje postscriptum i powrócę do rodowodu.
*
O swoim mężu, a o moim dziadku Maksimie, babcia Auhińnia nigdy mi nie opowiadała. Zresztą, wtedy byłem mały i nie było jeszcze sądowego zaświadczenia w dziesięciotysięcznym (?) nakładzie, więc babcia zapewne uważała takie rozmowy za niebezpieczne. O dziadku najwięcej wiem od mamy.
Na wojnie, którą od 1917 roku często nazywano Wielką Ojczyźnianą, a potem przechrzczono na pierwszą imperialistyczną, dziadek Maksim jako człowiek piśmienny (prenumerował przed wojną jakąś gazetę i ja, rzecz jasna chciałbym, żeby to była „Nasza Niwa”), dosłużył się stopnia podoficera. Podczas strasznych walk nad Naroczą, kiedy w 1916 roku rosyjskie wojska, pomagając francuskim sojusznikom, rozpoczęły zupełnie nieprzygotowaną ofensywę, dziadek trafił do niewoli. W Niemczech pracował u bauera i mógł przesiedzieć do końca wojny o sytym chlebie, lecz postanowił inaczej: pewnej ciemnej nocy włożył do torby dwa bochenki świeżego chleba i po dwóch miesiącach dotarł do rodzinnego domu w Kopysi.
We wsi uważano, że dziadek zna „planety” i zazwyczaj nikt nie ważył się wcześniej niż on zaczynać siać lub żąć. A ten, kto nie dając wiary umiejętnościom dziadka, kierował się swoimi „planetami”, mógł później narzekać tylko na siebie samego. Kiedy kopysiczan zapędzono do kołchozu, oni — widocznie w nadziei, że da się żyć także tam — wybrali dziadka Maksima na brygadzistę.
Po trzech latach nasz daleki krewny, który służył w rejonowym Szkłowie w NKWD, uprzedził dziadka i jego brata Cichana, kołchozowego księgowego, że na nich i jeszcze dziesięciu mieszkańców przyszedł donos. Łapanki, mówił krewniak, spodziewano się wielkiej, więc wystarczy wyjechać byle gdzie, do kopalni w Donbasie albo po prostu zaszyć się na jakieś trzy miesiące w lesie, a wszystko przejdzie bokiem, bo wezmą innych.
Dziadek z bratem zwołał w swojej chacie zebranie tej dwunastki, której imiona już przepisywały maszynistki NKWD. Zdania były podzielone: jedni uważali, że trzeba uciekać, zaś dziadkowie Maksim i Cichan dowodzili, że ukryć się oznacza przyznać się do tego, że naprawdę są czemuś winni. Niezwykle drogi jest mi taki szczegół: na tym zebraniu dziadek Maksim powiedział, że tak czy owak zamiast tych, którzy się ukryją, wezmą innych, których nikt nawet nie uprzedził.
Nazajutrz trzech „wrogów ludu” udało się do lasu, a dziewięciu zostało we wsi, mając nadzieję, że tam dojdą prawdy. Ludzie wierzyli, że władza, która już piętnaście lat nazywała siebie ich władzą, przynajmniej czasem zdolna jest do sprawiedliwości.
Po dziadka przyszli w pierwszy dzień 1933-go. Siedział na przypiecku, wiązał nosidła na słomę i siano i, jak zapamiętała mama, śpiewał:
Cóż mam robić, kogo słuchać? Czy porzucić, czy pokochać?Mama boso biegła za saniami aż za wieś.
Po dwóch tygodniach babce Auhińni i żonom innych aresztantów pozwolono przekazać im w Szkłowie jedzenie i zmienić bieliznę. Starą bieliznę trzeba było spalić, bo roiła się od wszy.
Następną wiadomością o dziadku było wspomniane już zaświadczenie na szarym blankiecie, na którym zabrakło miejsca na choćby kilka słów fałszywego urzędowego współczucia. Człowieka zabili, ale niech będzie dla was pociechą, że zabili go za nic, niewinnego. Prawdę mówiąc, mam poważne wątpliwości, czy ci, którzy podpisywali takie zaświadczenia w latach sześćdziesiątych, i ci, którzy podpisują je teraz, szczerze uważają takich jak mój dziadek za niewinnych. Oni rzeczywiście byli winni tego, że znali „planety”, że w carskich czasach prenumerowali niesowiecką gazetę, że ludzie im wierzyli bardziej, niż różnym komisarzom i lucypanerom...
Babcia Auhińnia spotkała się z dziadkiem Maksimem w niebie na dwa lata przed tym, jak państwo robotników i chłopów uszczęśliwiło nas tym świadectwem swego humanitaryzmu na blankiecie i paru rublami, których przyjęcia matka i ciotka odmówiły.
Imię donosiciela, który zgubił dziewięć dusz i pozostawił bez ojca bez mała trzy tuziny dzieci, wkrótce wykryto. Był to najgorszy kopysicki gospodarz, członek komitetu biedoty, Cybulka.
— Nasza chata niczym nie bogata! — zawadiacko, z idiotyczną dumą żartował ze swojej rudery, w której tylko na piecu mogły się ogrzać jego wiecznie głodne dzieci.
Brat mamy, wuj Jazep, wielekroć wypiwszy dla kurażu wódki, brał w nocy strzelbę i wybierał się pomścić ojca. Babcia Auhińnia i mama z siostrami, krzycząc w niebogłosy, biegły za wujkiem do Cybulkowej rudery. Jej gospodarz wpierw jedno po drugim wypuszczał na podwórko swoich ośmioro dzieci, potem żonę, potem wychodził w kalesonach sam, i wujek Jazep, płacząc z bezsilności, zawracał do domu.
— Tak czy owak, zabiję! — wykrzykiwał.
— Niechaj go, synku, Bóg ubije — żegnając się mówiła babcia Auhińnia.
Bóg się nie spieszył i Cybulce stuknął dziewiąty krzyżyk. Pewnego razu, kiedy z wioskową smarkaterią pałętałem się pod sklepem, gdzie wiecznie popijali i o czymś dyskutowali kopysiccy mężczyźni, siwiuteńki, podpity dziadunio z czerwonymi, załzawionymi oczyma przywołał mnie palcem, zaprowadził do sklepu i kupił jakieś trzysta gramów zlepionych w jedną grudę irysów. Zauważywszy taki manewr, jeden z pijących pod sklepem powiedział mi:
— Wyrzuć cukierki! On sprzedał twojego dziadka!
W tym wieku „sprzedać dziadka” znaczyło tyle, co „sprzedać mnie” — młodsza siostra robiła to codziennie, informując babcię o każdym moim wypadzie w sąsiedzkie wiśnie albo truskawki. Odbiegłem od sklepu i ze smakiem zjadłem podarowane irysy, nie czując do siwego dziadunia niczego prócz wdzięczności. Pomyśleć, sprzedał jakiegoś tam nigdy nie widzianego dziadka.
Trzej kopysiczanie, którzy nie usłuchali dziadka Maksima i ukryli się przed rodzoną władzą w lesie, przemarzli, ale pozostali wśród żywych. Jeden później nie wrócił z wojny, drugi już dawno temu przeniósł się na cmentarz pod stare brzozy, a z trzecim, gdy ostatnim razem odwiedziłem strony ojczyste mamy, wypiliśmy flaszkę wódki.
— Nie posłuchał nas, Wouka, twój dziadek — mówił — gdyby nie to, mógłby jeszcze dziś z nami kieliszek wychylić. Mocny był Dzianisowicz jak ten, niech go jasna cholera, ruski bohater Ilja Muromiec. Raz na stacji szynę podniósł...
*
Po matce babki Auhińni, mojej prababce Piokle, zostało tylko to imię, niemal zrównany z ziemią kopczyk na cmentarzu i wspomnienie o tym, ze prababka strasznie nie lubiła żółtych kwiatów. Ale chociaż straciła już swoje imię, na trwałe weszła do niepiśmiennych, jak dotąd, annałów naszego rodu jej matka — to znaczy moja babka z dwoma przedrostkami „pra”.
Według moich obliczeń, owe lato, w które pod lasem obok kopysickiego cmentarza stał cygański tabor, było jeszcze za pierwszej carskiej pańszczyzny. Cyganięta zajmowały się zawłaszczaniem owoców i jajek. Cyganki chodziły po chatach, wróżyły z ręki i z kart, pokazywały różne sztuczki: na przykład nalewały do szklanki wody, przewracały ją na dłoń, a woda nie dość, że się nie wylewała, to jeszcze szybko zaczynała kipieć — za coś takiego widzowie musieli zapłacić kawałkiem słoniny. Zdarzało się, że zaczarowani gospodarze wynosili smagłym gościom całe kubły kiełbasy albo przetaki pełne jajek. A Cyganie-mężczyźni, którzy za dnia także nie unikali sztuczek, czekali na wschód swego cygańskiego słońca i aktywnie zmniejszali pogłowie koni w okolicy. Jeden z nich wśród tych zajęć dostał od mojej prababki coś bardziej istotnego, niż przetak jajek.
Powiadają, że w takich wypadkach geny najwyraźniej ujawniają się po kilku pokoleniach. Obawiam się, że to prawda. Kiedy spotykam Cyganów, coś trwożnego i jednocześnie słodkiego ściska me serce, a w duszy czuję jakby dzwonienie kryształowych kielichów. Raz po raz krew mego bezimiennego przodka władczo nakazuje mi zapomnieć o najpilniejszych sprawach i wyjechać na kilka dni hen w świat, nocować w hotelach i na dworcach, czy przynajmniej odjechać autostopem jakieś pół setki kilometrów za miasto i, z założonymi za głowę rękami, do nocy leżeć gdzieś pod stogiem, śledząc obłoki.
Mam złe oko: wystarczy, że wpatrzę się w człowieka, a ten, zwłaszcza kobieta, potyka się. Cyganki nigdy nie biorą ode mnie pieniędzy za wróżbę. Co do ich proroctw, to oprócz wszystkiego innego, jakby się zmówiły, obiecują mi jakąś „nagłą” śmierć.
Cyganką była także ta młoda, kędzierzawa i wprawna istota, która uczyniła mnie mężczyzną.
Kiedy widzę współczesny tabor — rozesłane między dworcowymi ławkami koce, brudne dzieci, młodych ludzi, którzy po prostu w ciemnym kącie mogą odważnie się kochać — czasem przechodzi mnie dreszcz, lecz na przekór wszystkiemu usta szepczą nie wiadomo kiedy i jak zapadłe w pamięć słowa: Lano diwes tumen, ge Romane! — Szczęśliwej drogi, Cyganie!...”
Na cygańskim sęku łamie się żeńska linia maminego rodowodu i zostaje ostatnia moja nadzieja — przodkowie mamy po mieczu.
*
Pradziad Dzianis, ojciec dziadka Maksima, nie wrócił z ostatniej wojny rosyjsko-tureckiej. Kiedy w mińskiej świątyni Aleksandra Newskiego, która stoi na Cmentarzu Wojskowym, czytam imiona białoruskich żołnierzy 30 Brygady Artylerii i 119 Pułku Kołomieńskiego poległych 18 lipca 1877 roku pod Plewną — „Kanonierzy Józef Wojszwiłło, Jakub Czyrka... szeregowcy Jan Huńka, Franciszek Twaska, Stefan Komar, Jerzy Muraszko, Stefan Sys...” — zazwyczaj przy imieniu „Józef Wojnicz” zaczyna we mnie dźwięczeć struna tajemniczego wzruszenia. Jaki związek istnieje między mną a tym żołnierzem? Być może, walczył razem z dziadem, spał obok niego na bułgarskich kamieniach, a może...
Kto może wiedzieć, co przeważy na szali honoru: śmierć za wolność innego narodu, czy życie oddane za wyzwolenie swojej ziemi? Mimo to niewymownie gorzko robi się na myśl o tym, że przez ostatnie dwa stulecia na pierwszą z tych szali — za wolność naszych dalekich i bliskich sąsiadów — położono bez porównania więcej białoruskich żywotów, niż za własną.
Mój prapradziad Bautramiej, urodzony (zgodnie z wpisem na paru jakimś cudem ocalałych stronach cerkiewnej księgi metrykalnej) w 1830 roku, miał w wieku chrystusowym możliwość wybrania drugiej z tych dróg.
Właśnie w tych okolicach Naddnieprza działał oddział Ignacego Budziłowicza, później rozstrzelanego przez carskich pacyfikatorów w Orszy. Przyjemnie jest wyobrazić sobie, ze Bautramiej zwalał słupy telegraficzne, woził po wsiach powstańczy manifest „czerwonych” i z rozpaczliwą odwagą skazanego na śmierć bił się z Kozakami 26 kwietnia 1863 roku w nierównym boju pod Pohościczami.
Jednak prawdopodobieństwo czegoś takiego jest niewielkie. Dokumenty archiwalne świadczą o tym, że wśród naddnieprzańskich Białorusinów bez porównania więcej było nie tych, którzy poszli pod sztandary Kosy-Budziłowicza i Topora — powstańczego naczelnika guberni mohylewskiej Ludwika Zwierzdowskiego — lecz tych oszukanych, którzy pomagali łapać i zabijać insurgentów, by otrzymać od władzy pięć rubli za żywego i trzy za martwego.
Sądząc po imionach, które zachowały się w matczynej prawosławnej Kopysicy po dziś dzień — Bautramiej, Domna, Jakub, Bazyl, Cyprian — moi przodkowie po kądzieli byli bezspornie unitami, a dokładniej, grekokatolikami albo katolikami obrządku wschodniego. Jak oszacował pewien nasz szanowany historyk, pod koniec XVIII stulecia do Unii należało ponad trzy czwarte mieszkańców Białorusi, a w prawosławiu pozostawało tylko około sześciu procent. Tak więc moi rodacy słuchali kazań, śpiewali i rozmawiali w świątyni z duchownymi po białorusku. Nawet się nie domyślali antynarodowej istoty unityzmu, grożącej Białorusinom zniknięciem, od czego uratował ich, rzecz jasna, ojczulek car z pomocnikami, w roku 1839 pędząc cały naród do rosyjskiego prawosławia, które szybko nie pozostawiło w świątyniach niczego białoruskiego.
Na pamiątkę kościelnego „zjednoczenia” zgodnie z dekretem imperatora Mikołaja I wybito wielki medal z wizerunkiem Zbawiciela i napisem „Oderwani przemocą (1569) — zjednoczeni miłością (1839)”. O tej miłości mógłby opowiedzieć białoruski chłopiec spod Grodna, którego, jak informował w swoim „Kołokole” Aleksander Hercen, z chrześcijańskim miłosierdziem przywiedziono do komunii z rąk prawosławnego popa dwiema setkami bizunów.
Chyba wiedział coś o tej miłości także mój przodek-rybak, który przystosował carsko-prawosławną relikwię jako ciężarek do sieci. Jednocześnie bez wątpienia ta miłość, której celem było zniewolenie duchowe i wynarodowienie naszego ludu, dała plon już w następnym pokoleniu, pomagając białoruskim chłopom po ponad dwudziestu latach zarabiać krwawe carskie trojaki i piątaki.
Zbliżam się do początku minionego stulecia i świeczka rodzinnego podania, która oświetla mi drogę, pomału zamienia się w malutki ogarek. Lecz nim zgaśnie zlewając się z niepamięcią, jeszcze raz bucha płomieniem wyrywając z ciemności ostatnie imię: Bautramiejowego ojca Cypriana.
Jeśli odrzucić w sposób oczywisty legendarne przekazy, że Cyprian „odbił od Francuza samego Kutuza”, a potem wzięto go jako kucharza, bo robił niezwykle smaczne napychane palcem kiełbasy (przy czym generał-feldmarszałek tak go lubił, że nawet woził go ze sobą po teatrach), wychodzi na to, że mój prapradziadek urodził się gdzieś między pierwszym a drugim rozbiorem Rzeczypospolitej. Województwa : połockie, witebskie i mścisławskie już były zajęte przez Imperium Rosyjskie i Białoruś, która nigdy nie znała poboru rekruta (bo Wielkie Księstwo Litewskie miało zawodowe wojsko), zaczęła sprawnie dostarczać młodych ludzi początkowo na dożywotnią, a potem na mało się od niej różniącą 25-letnią carską służbę.
Nawiasem mówiąc, podczas napoleońskiego najazdu w rosyjskim wojsku służyło, według niektórych szacunków, około 50 tysięcy Białorusinów. Niewiele mniej było ich pod sztandarami cesarza Francuzów.
Co zaś do wspólnych z generałem-feldmarszałkiem wypraw mego przodka do teatru, to możliwe, że wzmianki o tym nie są czysto legendarne. Może przetrwała w nich pamięć o pańszczyźnianym teatrze hrabiego Zoricza, do którego od 1788 roku należał niedaleki od Kopysicy powiatowy Szkłów? W teatrze Zoricza wystawiano alegoryczne balety z chórami, mitologiczne pantonimy, komedie i tragedie, opery komiczne i feerie. Imiona sześciu aktorów ze szkłowskiej trupy można znaleźć w Encyklopedii Białoruskiej. Można sobie wyobrazić, że mój przodek Cyprian trafił na którąś z tych komedii bądź feerii. I czy to nie wówczas pojawiło się w matczynym rodzie stałe zamiłowanie do sztuki teatralnej, które niedawno potwierdził list z wyrazami oburzenia jednej z moich ciotek: „Ty tam, dziecko, w tym swoim Mińsku — pisała ciotka, zgodnie ze zwyczajem, którego nabrała w szkole, gardząc znakami przestankowymi, które ja stawiam dopiero teraz — pójdź do teatru i powiedz im, że jak przyszedł człowiek do klubu na przedstawienie, by zbliżyć się, jak ten minister w telewizorze mówił, do stołecznej sztuki, to niech go do klubu wpuszczają w buciorach i fufajce, bo ten człowiek to człowiek pracy, a do klubu prosto z fermy przyszłam, a na fermie to u nas garderobów żadnych nie ma, bo kołchozowe krowy mogą z głodu wszystkie wasze garderoby jak nic zeżreć.”
Za prapradziadem Cypryjanem zaczyna się ściana nieprzeniknionej ciemności, w której bez śladu giną korzenie mego rodowodu. O koronę, mam nadzieję, postarają się moi synowie i wnukowie, jeśli, rzecz jasna, nie przeszkodzi w tym kościotrupia ręka Czarnobyla.
*
Na koniec, korzystając z okazji, chciałbym jeszcze wyjaśnić jedno — dlaczego noszę rosyjskie nazwisko.
Najpierw pokajam się, że był czas, kiedy poważnie myślałem o tym, by zmienić je na inne, a nawet zacząłem podpisywać tym drugim swoje literackie wprawki. Na szczęście Bóg powstrzymał mnie przed bardziej zdecydowanymi krokami i nie znieważyłem pamięci znanych i nieznanych przodków, którzy nosili to nazwisko i większość których, chciałbym wierzyć, należała jednak do ludzi uczciwych.
Co do samego nazwiska, to trzeba zacząć od tego, że kiedy Rosja zagarnęła nasze „odwiecznie rosyjskie” ziemie, Katarzyna II, a potem jej syn Paweł I, nadali tu swojej szlachcie 208,5 tysiąca dusz płci męskiej. Za męskie dusze uważano wówczas chłopskie rodziny, w których średnio na gospodarza wypadały jeszcze cztery dusze. W ten sposób blisko milion Białorusinów stało się pańszczyźnianymi chłopami rosyjskich obszarników, jakby na tym polegało odwieczne marzenie naszego narodu, który według naszych oficjalnych herodotów, nigdy nie miał lepszego zajęcia, niż oczekiwanie na wyzwolicieli ze Wschodu. Nawet po tym, jak Iwan Groźny wyzwolił Połock od połoczan, a wojewoda Szeremietiew — Mścisław od mścisławian. Nawet po tym, jak w połowie XVII wieku w wojnach z państwem moskiewskim w ciągu niespełna piętnastu lat ludność Białorusi zmniejszyła się dwukrotnie. Nawet po tym, jak w tym samym stuleciu białoruskimi jeńcami przepełnione były astrachańskie rynki niewolnicze, gdzie „wyzwoliciele” sprzedawali naszych przodków w niewolę po trzy ruble za głowę.
Dawny powiat sienneński, skąd był rodem mój ojciec, wchodził w skład guberni mohylewskiej, w której dziesiątki wsi i tysiące chłopów pańszczyźnianych otrzymał jeden z faworytów rosyjskiej imperatrycy hrabia Orłow. Czasem kusi mnie, by wywieść swój rodowód właśnie od niego. Ostatecznie nie odżegnując się od tej wersji, muszę stwierdzić, że wszystko zapewne było bardziej banalne, bo w rodzinnej wsi ojca Orłowowie mieszkają niemal w każdej chacie. Mam nadzieję, że synowie postarają się o to, by liczba ludzi o tym nazwisku nie zmniejszała się.
Moi rodzice większą część swego świadomego życia, przynajmniej po opuszczeniu wsi, w języku swoich rodziców nie mówili. Moi synowie — mieszczanie, kiedy byli mali, zaczynali mówić w innym niż rodzice języku właśnie po letnim pobycie na wsi, gdzie starannie uczono ich „po miastowemu”.
W tym miejscu — może niezbyt do rzeczy — wspomnę pewnego reżysera filmowego, który pewnego razu, jakieś trzy lata temu, podpity narzekał na swoje życie:
— Rozumiesz, Wałodzia, tyle kobiet miałem i żeby chociaż jedna w łóżku słowo po białorusku powiedziała.
Pocieszyłem nieszczęśnika tym, że nabierają mocy procesy narodowego odrodzenia. I nie pomyliłem się. Spotkawszy mnie na dniach (chciałoby się napisać — na ulicy, ale będę szczery — w barze mińskiego Domu Literata, gdzie cały czas siedzi poeta A. Sys), maestro z poczuciem, że tak powiem, narodowego zadowolenia, uradowany poinformował mnie, że w jego objęcia (widocznie zgodnie z teorią prawdopodobieństwa) zaczęły już trafiać także narodowo uświadomione przedstawicielki przepięknej, jak pisał Karatkiewicz, połowy naszego narodu.
*
Na dworze podniósł się krzyk, więc podchodzę do okna. Wokół żółtej cysterny z piwem (po miejscowemu — maciora) wiruje tłum (po miejscowemu — plenum). Mój sąsiad, który najwyraźniej już dawno rozmienił pożyczonego czerwońca, odpycha od cysterny starego z kanką:
— Pomyśleć, zaświadczenie! Każdy z nas ma po dziesięć zaświadczeń! Mój dziadek był bohaterem walki o władzę sowiecką. Wrogów ludu przed sprawiedliwym gniewem towarzysza Stalina w GUŁAG-u ochraniał. A drugi dziadek pod Bułak-Bałachowiczem o naszą świetlaną przyszłość walczył. Przeklęty nacjonalista! A ty do mnie ze swoim zaświadczeniem leziesz. Mówię do ciebie po rosyjsku — schowaj zaświadczenie!
*
Wracam do stołu, by dopisać ostatnie słowa.
Osądźcie sami, jak obeszliby się ze mną przodkowie Krywicze.
A z Wami, szanowni Państwo?
Myślę, że szanse mamy mniej więcej równe.
Dlatego może i wy spróbowalibyście sporządzić swój rodowód?
Oleg Łatyszonek