Podróż sentymentalna
Żaden Torquemada ze wszystkimi jego „hiszpańskimi butami” i całym specjalnym instrumentarium nie wydobyłby ze mnie nawet drobnej cząstki tego, co potrafił wydobyć czerwonoskóry „Ikarus”, którym raz na miesiąc udaję się z Nowopołocka do Mińska. Jeszcze mi macha z peronu syn rosyjskiego oficera W. Mudrou, który wyrósł tam, gdzie go nikt nie siał i stał się pisarzem białoruskim, zaś do wyziębionego wnętrza autobusu, przechowującego troskliwie delikatny, podniecający aromat palonej gumy, już się wrywa rój wesołych wspomnień i asocjacji, dawno i na dobre zapomnianych zdarzeń, imion, a także zrealizowanych i nieurzeczywistnionych wątków. Powracają chmurne, nieogolone twarze dawnych przyjaciół, a wspomnienie od razu kilku par ze smakiem toczonych kobiecych nóżek przyśpiesza puls i sprawia, że zaczynają pobrzękiwać klucze do tajemnic. Ten na pozór pospolity autobus — to stwór wysoce zorganizowany, wręcz podstępny, by tak rzec: wie nie tylko, jaką drogą mnie wieźć, ale także, gdzie nabrać prędkości, a gdzie trochę przyhamować, żeby jakieś guzdrzące się wspomnienie nie pozostało na poboczu.
Tuż za dworcem autobusowym przepływa parterowa kamienica redakcji gazety pod dość dwuznacznym tytułem „Chemik”[1], w której przez dziesięć lat zarabiałem na kieliszek chleba i napisałem pierwsze opowiadanie o kogucie, który żył na jednym z nowopołockich balkonów.
Tam, gdzie teraz stoją budynki uniwersytetu, w tamtym czasie rozpościerała się całkiem niemiejska łąka. Na niej zakwitały najpierw dmuchawce, później rumianki i smółki, pośród których tuż pod oknami redakcji podpiekały się na słońcu długonogie istoty z konspektami. Owe istoty podchodziły do mojego okna — otwartego na oścież i ulubionego przez motylki-pokrzywniki — i prosiły albo o papierosa, albo o pożyczenie szklanki, manifestując zaledwie symbolicznie przysłoniętą kostiumem kąpielowym ochotę zawarcia bliższej znajomości z monotonną codziennością żurnalisty za szczelnymi, zielonymi zasłonami, w związku z czym w końcu każdego maja pisałem do naczelnego podanie z prośbą o wprowadzenie na okres lata dodatku za szkodliwość pracy. W wyniku jednej z takich wizyt mój młodszy kolega, będący redaktorem dyżurnym wydania, następnego dnia wraz z czytelnikami z niejakim zdumieniem ujrzał na pierwszej kolumnie starannie wydrukowane zdjęcie do góry nogami, a mój starszy kolega musiał zawrzeć znajomość z instytucją, znaną w mieście pod skrótem NKWD, który się czyta jako „Nowopołocki KożWienDispansier” — przychodnia skórno-weneryczna. (W tamtych czasach fasadę budynku NKWD zdobił wyblakły transparent: „Imię i dzieło Lenina będą żyć wiecznie”.)
Wieczorami w moim redakcyjnym gabinecie zjawiali się interesanci ciekawsi od trzpiotowatych podlotków. Pewnego razu w roku 1980, gdy moskiewscy ideolodzy w pocie czoła obmyślali, jak uczcić 600-lecie bitwy na Kulikowym Polu nie sprawiając przykrości bratniemu narodowi tatarskiemu, redakcyjne drzwi nieśmiało otworzył schludny dziadek z wypchaną teczką i ze strachem w oczach, jaki bezwiednie przywodził na myśl spojrzenie poety proletariackiego Iwana Bezdomnego po znamiennym wydarzeniu na moskiewskich Patriarszych Prudach. Ta właśnie okoliczność zmusiła mnie do zachowania odpowiedniego dystansu, tak aby między mną a moim gościem znajdowało się niezawodne biurko. Z gorącego naszeptywania dziadunia zrozumiałem, że mój gość brał udział w Bitwie Kulikowskiej, a teczka zawiera wspomnienia mające uświetnić jubileusz.
Także do kategorii literatów należał połocki marynarz floty rybackiej, którego gdzieś za nowofunlandzkim szelfem zmyła z pokładu fala sztormowa i wyrżnęła nim boleśnie o burtę. Ta fala podpowiedziała też temu Odysowi ideę i fabułę przyszłej powieści, której manuskrypt, przeżarty do imentu zapachem śledzi, rozpoczynała fundamentalna fraza: „Krajowi potrzebna jest ryba”. Kończył się zaś rękopis spisem nabytych w różnych zakątkach świata podarunków (ze skrupulatnym rejestrem cen) dla byłej niewdzięcznej narzeczonej.
A tam, za tamtymi trzema oknami, zbierała się nasza grupa literacka „Krynice”, której członkowie w ciągu minionych lat zdążyli wydać całą bibliotekę. Tym razem jednak osoby, których nazwiska są już w podręcznikach i encyklopediach, nie zajmują mnie, bowiem z rozczuleniem wspominam skromną poetkę, która snując swe kobiece wspomnienia przy kominku, powinna myśleć o literaturze ze szczególną wdzięcznością. Czasem usiłuję wyobrazić sobie jej twarz i sądzę, że była to twarz nietuzinkowa, jak nietuzinkowa była jej metoda twórcza, która pozostanie na trwałe w kronikach jeśli nie całej ojczystej literatury pięknej, to z całą pewnością jej połockiego nurtu. Rzecz w tym, że w dni naszych jakże częstych spotkań literackich, mniej więcej koło godziny dwudziestej trzeciej dzwonił telefon. Podnosiłem słuchawkę i słyszałem w niej głos pełen zatroskania. Rozmówca przedstawiał się jako „mąż jednej waszej poetki” i pytał uprzejmie, kiedy zamierzamy się rozchodzić. Odpowiadałem uczciwie, że koło północy, zapewniając jednocześnie troskliwego małżonka, że zwykliśmy po rycersku bezpiecznie odprowadzać nasze panie pod sam dom. I tak trwało to ze trzy lata. Aż pewnego razu tajemniczy głos, odstąpiwszy od ustalonej formuły, poprosił o przekazanie naszej poetce, że dziś pofatyguje się po nią osobiście. Zmuszony byłem spytać, jak się owa piękniejsza połowa tego szczęśliwego stadła nazywa, lecz usłyszawszy nic nikomu z nas nie mówiące imię i nazwisko, przytomnie wytłumaczyłem żonkosiowi, że jego małżonka dopiero co wyszła.
Przed skrętem na most na Dźwinie — pod którym, wysoko nad ciemnymi wodami, kryjącymi w głębinach topielców i sumy tak wielkie jak puszczańskie odyńce, zdawaliśmy egzaminy z młodzieńczej odwagi — rzucam po raz ostatni spojrzenie na byłą łąkę, a mnie na odjezdne łopocze skrzydłami znajomy puchacz, który zamieszkiwał dziuplę w starej sośnie w zagajniku.
Ów puchacz na granicy dnia i szarówki zwykł był wyłaniać się ze swego zacisznego ukrycia i siadać na sęku, by, powierciwszy dużą, uszatą głową, ruszyć w rytualny oblot łąki, biorąc kurs na leśne jezioro, gdzie podówczas mieszkały jeszcze ciepłokrwiste ondyny, gotowe śmiałemu nocnemu pływakowi oddać się na zalanej księżycową poświatą mieliźnie. Wielkie szare skrzydła mego puchacza tak bezszelestnie rozcinały powietrze nad łąką, że rozchodziła się od nich kręgami gęsta, przesycona aromatem przywiędłych ziół wielowarstwowa cisza. Nigdy się jej nie bałem, raczej budziła w spowitej mrokiem wieczoru mej duszy pragnienie przeistoczenia się w którejś z następnych reinkarnacji w takiego ptaka o wielkich oczach, żebym mógł w dzień zażywać wywczasu w miękkiej dziupli, zaś wieczorem zasiadać na gałęzi, pachnącej rozgrzaną słońcem żywicą, płoszyć przeraźliwym hukaniem ondyny z ich kochankami oraz wyruszać na smakowite nocne łowy. Pewnego dnia, gdy koparka przystąpiła do rozkopywania łąki pod fundamenty, puchacz w biały dzień wyszedł z ukrycia, zgubił od blasku orientację i zamiast na las, zygzakami poleciał na miasto i już nigdy nie wrócił do naszych wieczorów.
Dzisiaj „Ikarus” oprócz mnie wiezie dwóch przyzwoicie odzianych chłopaków po dwadzieścia parę lat, a razem z nimi rudą nastolatkę, tryskającą taką bujną radością życia, że słowo „dieta” w zestawieniu z jej rozmiarami brzmi równie abstrakcyjnie jak „synchrofazotron”.
Towarzystwo, ledwo się usadowiwszy, zabrało się do rozwiązywania krzyżówki w języku rosyjskim. „Zwolennik kierunku filozoficznego przeciwstawnego materializmowi” — czyta ruda baryłeczka. „Myśl, Fiedia” — mówi chłopiec z wąsami przypominającymi prezydenta. Czysto wygolony Fiedia myśli i odpowiada: „Pesymista”. Nastolatka liczy litery i obwieszcza radośnie: „Pasuje!”
Przez cały wczorajszy dzień padał puszysty śnieg, drogowskaz w podmiejskiej wiosce, starannie po gospodarsku wyczyszczony, wywołuje w pamięci zasłyszaną w Londynie historię o pogranicznym walijskim moście, na którym od kilku stuleci co nocy pojawia się napis: „Angole! Precz z Walii!” Nie, na drogowskazie nikt nie wypisał: „Ruskie! Precz z Białorusi!” Na potwierdzenie znanej białoruskiej tolerancji okoliczna łobuzerka, jak w latach mego chłopięctwa, nie bacząc na trudne warunki meteorologiczne, nie zaniedbała starannego dopisania do pierwszej litery nazwy wsi ptaszkowatego łuku, dzięki czemu trywialne Kopciewo przemieniło się w romantyczne naddźwińskie Żopciewo.
Jakieś dwadzieścia lat temu tak zwana „Telewizja Białoruska” lubiła puszczać ckliwy filmik z genialnym fragmentem o tym, iż w młodym mieście wielkiej chemii Nowopołocku życie jest tak szczęśliwe i radosne, że nawet nie ma cmentarza, bo ludzie po prostu nie umierają: teraz są młodzi, a później zwycięży komunizm i uczeni sowieccy odkryją tajemnicę wiecznego życia. Nie wiem, czym pojono i w jakich łaźniach rozmiękczano mózgi autorom tej taśmy z radosną twórczością, ale pamiętam dobrze, że na tej zielonej wyspie na prawo od drogi do Połocka już wtedy przez tę wielką chemię pod brzozami spoczęło dwóch moich kolegów z klasy.
Tymczasem białe dzwonnice Soboru św. Zofii otwierają panoramę miasta, w którym siadywała na nocniczku mała kniaziówna Przedsława[2], gdzie podczas wielkiego postu mógł cichcem łyknąć sobie kielich mnich Symeon[3] i gdzie dorastał przyjaciel z czasów mego dzieciństwa Wowka Cymerman, który od wczesnych lat przejawiał pociąg nie tylko do kobiet, lecz i do czytania, dzięki czemu mógł teraz w książce swego obecnego ziomka Amosa Oza znaleźć wyznanie miłości do Jerozolimy. „To jest miejsce, w którym pierzesz skarpetki, smażysz jajecznicę i czujesz się cały czas na granicy orgazmu duchowego... Ta zbitka właśnie stanowi klucz do tego, co zrobiło mnie pisarzem. Świadomość faktu, że istnieje mistyka, a z drugiej strony — świadomość tego, że prorokom i Jezusowi brzydko pachniało z sandałów...”
Połock śnił, że jest naszą Jerozolimą, ale w mieście, które w pijackiej malignie widziało siebie w roli trzeciego Rzymu, umiano odgadywać cudze sny. Dlatego też jeden z najjaśniejszych „Rzymian” podczas Wojny Inflanckiej topił połockich innowierców w przeręblach na Dźwinie, drugi własnoręcznie mordował mnichów w soborze św. Zofii i pod jego mury podkładał beczki z prochem w czasie Wojny Północnej, a trzeci testował przodującą technologię w trakcie „likwidacji obiektów kultowych” w roku 1964.
Zamykam oczy i bez trudu wyobrażam sobie obok wież Sofijki i kopuł Cerkwi Bogojawleńskiej barokową sylwetkę soboru św. Stefana, zazwyczaj mówiąc wtedy do siebie: nie, piękno nie jest bezinteresowne, ono istnieje choćby po to, żeby je nienawidzieć.
Nadjeziorna wioska Homel, która na spotkanie „Ikarusa” wysłała łaciatego burka z obciętymi uszami, musiała zapaść głęboko w pamięć pewnego rosyjskiego lejtnanta czołgisty, który po wypiciu co najmniej butelki spirytusu albo może i płynu hamulcowego o mało co nie wpadł pod koła samochodu mego przyjaciela na ulicy w Mińsku i zażądał, żeby jego, lejtnanta, podrzucić do Homla, lecz na pytanie kontrolne, czy przysięgał na wierność Białorusi, bluznął: „żeby zdechła, ta wasza pieprzona Białoruś, razem ze wszystkimi bulbaszami”, obiecując tym ostatnim „generalne wprasowanie czołgami w ziemię”. Po tej tyradzie nie pozostało nam nic innego, jak zawieźć obrońcę ojczyzny do samiutkiego Homla, tym bardziej, że było nam po drodze. Mam nadzieję, żeście zapamiętali, wielmożny panie wasze błagorodje, przebudzenie pewnego zimnego jesiennego wieczora pod betonowym słupkiem z napisem „Homel”, z którym nie wiadomo dlaczego kuliło się do ziemi parę dziesiątków wiejskich chat, a wokół szumiał groźnie partyzancki bór? Jeżeli, oczywiście, wielmożny pan nie spłonął do tego czasu przy „wprasowywaniu” Groznego albo Gudermesu.
Bliżej Lepla śniegu coraz więcej. Na szosę wyszedł myśliwy, odziany z fasonem w plamisty kombinezon wojskowy i łańcuszek skojarzeń wydobywa z pamięci imię innego człowieka z karabinem — towarzysza Antanasa Snieczkusa, który w czasie wolnym od urzędowania w lesie kierował Litewską SRR w charakterze pierwszego sekretarza jej kompartii. Choć między Bogiem a prawda, tow. Sniečkus nie za bardzo oddawał się swemu hobby, skoro naród litewski zachował we wdzięcznej pamięci zaledwie jeden wyczyn myśliwski swego „baćki”. Otóż pewnej zimy do leśnej wioseczki nad Niewiażą przybłąkał się ranny łoś, którego wieśniacy podleczyli i wzięli na garnuszek. Wdzięczny zwierz krążył po wsi i nie bał się brać chleba z rąk mieszkańców. Jednego razu koło wioski zatrzymał się samochód i wyszedł z niego mężczyzna w kombinezonie. Gdy łoś czekał ufnie na kromkę chleba, mężczyzna zdjął z ramienia winchester i z bezpośredniej bliskości dał ognia, zwalając łopatacza w śnieg. We wszystkich pozostałych okolicznościach Snieczkus, jak powiadają, zachowywał się w miarę przyzwoicie: bezapelacyjnie odmówił przyjęcia w skład swojej republiki bratniego obwodu kaliningradzkiego i znarowił się, gdy w Moskwie postanowiono wybudować Ignalińską Elektrownię Atomową. Wprawdzie elektrownię na litewskim brzegu Dryświatów i tak postawiono, a miasto energetyków nazwano Snieczkus — na cześć przeciwnika jego budowy.
„Wyższa godność w kościele prawosławnym” — doleciało do mnie od strony amatorów krzyżówek. „Pop”. „Trochę za mało liter”. „Myśl, Fiedia”. „Czego ty wciąż Fiedia i Fiedia...”
Bogu dzięki, towarzysze moskiewscy nie wpadli na pomysł, żeby wybudować elektrownię atomową na brzegu Jeziora Lepelskiego, wzdłuż którego toczy się mój „Ikarus”.
Do niedawna w nazwie Lepel krył się dla mnie tylko znany ze średniowiecza wątek o kuzynie potwora z Loch Ness, który gnieździł się na dnie tutejszego jeziora i na deser lubił degustować obywateli Wielkiego Księstwa Litewskiego z precyzyjnie przepoławianych zębiskami czółen, a gdy wreszcie zdechł z niestrawności, smród, jeśli wierzyć kronikom, wykrzywiał nosy słowiańskie hen aż na Jeziorku Wołowym w Połocku i był nie mniej odrażający, jak ten z lepelskiej toalety dworcowej.
Tej jesieni doszedłem do wniosku, że zarośniętego burzanem niestworzonych bajd zapisu na pergaminie (i toalety w charakterze postscriptum) trochę jakby za mało na znajomość z miastem, wybrałem się więc na święto poezji „Lepelskie Aliteracje” w nadziei, że jeśli nawet i nie nasłucham się owych zagadkowych aliteracji, to przynajmniej poszukam skorup tamtego Lepla, którego Tomasz Zan i Jan Czeczot, gdy pracowali tam w dyrekcji Kanału Berezyńskiego, nazywali w swych listach Wenecją Północy.
Pod jedyną całą latarnią na moknącej w deszczu ulicy imienia bohatera „Krótkiego kursu historii WKP(b)” z radością ujrzałem lepelczankę, pociągającą naturalną zdrową urodą — patrząc na nią pomyślałem od razu, że takich właśnie wielbicielek poezji na danym etapie odrodzenia narodowego szczególnie nam brakuje. Nastroszywszy zmoknięte pióra z miejsca zaprosiłem piękną lepelczankę na święto poezji w Domu Kultury — pod warunkiem, że wskaże mi drogę. „Na co tobie kłub, idziem do mnie, mam butelkę” — z ponętnym perłowym uśmiechem zatrajkotała z ruska po białorusku cudowna lepelczanka.
Bez większej rozterki wybrałem klub, gdzie wyjaśniło się, że żaden ze stołecznych mistrzów wersyfikacji nie przejawił zainteresowania aliteracjami. Wobec czego, pod śpiew połączonych lepelskich chórów weteranów partii, wojny i pracy, zsiniałe z zimna dziewoje w strojach narodowych wręczyły mi w nieopalonej sali na długachnym ręczniku chleb i sól. (Ręcznik usiłowały od razu zabrać, ale trafił swój na swego.) Oprócz tego, stosunkowo młoda bojowniczka frontu kultury Ania otrzymała od naczalstwa kategoryczny nakaz odprowadzenia mnie do „ luksusowego apartamentu komitetu miejskiego”. Po drodze z inicjatywy przewodniczki wywiązały się ryzykowne dywagacje na temat źródeł natchnienia poetyckiego. Ryzyko niebezpiecznie się spotęgowało, gdy Ania wyjawiła mi swe nazwisko — Nagulian — i miejsce, skąd do nas przyjechała — Erewań.
Zegar ścienny w foyer wskazywał zaledwie początek godziny dwudziestej pierwszej, a drzwi do niskiego hoteliku zamknięte były na klucz. W mrocznym wnętrzu oparciami do drzwi wejściowych stały dwa krzesła, z których zwieszała się goła noga. W odpowiedzi na nasze stukanie noga się schowała. Ania Nagulian zdjęła pantofelek i zabębniła obcasem w drzwi z takim temperamentem, ze skądś z góry posypały się na nas śmieci, po czym zwaliło się ptasie gniazdo. Drogę administratorki od krzeseł do drzwi trudno uznać za najkrótszą, ale magiczne słowa „luksusowy apartament komitetu” kazały jej stanąć prawie na baczność.
Trzeba towarzyszom lepelskim oddać sprawiedliwość: „apartament luksusowy komitetu” miał całkowicie oddzielne wejście, a życie i działalność jego rezydentów były starannie zatajone przed niepowołanym okiem dzięki wysokiemu ogrodzeniu w kolorze błękitnym z furtką zamkniętą na klucz. Ten zamek w furtce zdecydował, że uparłem się wejść do środka. Administratorka puściła się po nowy klucz, wracając zaś w ciemności zaczepiła się o moją walizkę i rymsnęła na mokry asfalt.
Napęczniałe od wilgoci drzwi nie poddawały się, postanowiłem więc, ze przelezę przez płot. Administratorka, rozmazując cieknącą krew po swojej twarzy i mojej kurtce, usiłowała odciągnąć mnie od ogrodzenia i chlipiąc lamentowała, że jutro wyrzucą ją z pracy. „Jaka wasza rada?” — pytała żałośnie zaglądając mi głęboko w oczy. „Nikomu nie opowiadajcie swoich snów, bo władzę mogą zagarnąć freudyści” — odparłem surowo i zdjąłem pospiesznie z błękitnego ogrodzenia odważną córę narodu armeńskiego, na której jędrnych biodrach już trzeszczała obcisła skórzana spódnica.
W luksusowym apartamencie wydobyłem z walizki kilka książek i suche ubranie. „Mam wyjść?” — zapytała domyślnie Ania Nagulian i czemuś usiadła na kanapie. Pytanie o moich ulubionych pisarzy zabrzmiało jak uwertura w domowych pieleszach. W charakterze ilustracji do odpowiedzi otwarłem wziętą ze sobą „Hebanową wieżę” Johna Fowlesa i zacytowałem z przekąsem: „Henry wiedział, że grzech — to wyzwanie wobec życia, to nie brak odwagi, lecz akt męstwa i wyobraźni”. „Jaki akt?” — upewniła się Ania Nagulian.
Podczas wieczerzy z odległego zakątka restauracji spoglądały na mnie z zazdrością oczy poety z południowo-zachodnich kresów naszego kraju. Poeta znany był z tego, że jak sam wyznał w pewnym autobiograficznym dziele literackim, w każdym mieście, które odwiedził, pozostawiał — jak ongiś Ferenc Liszt — uwiedzioną kobietę, choć w odróżnieniu od sławnego wirtuoza nie zamykał jej na wszelki wypadek na kłódkę. Podszedłem do kolegi i z niepojętą złośliwa satysfakcja zacytowałem cudze zdanie: „No i co, brachu? Dokoła same gołe baby, ale wszystkie w szczelnych sukniach bez dekoltu.”
Cała reszta spraw w Leplu ułożyła się wprost cudownie: w myśl programu święta poezji odbyliśmy wycieczkę do zakładów przetwórstwa spożywczego „Biełaja Ruś”, produkujących popularny wśród ludzi pracy północnych regionów ojczyzny napój „Wodar miaty” („Zapach mięty”), znany w mniej uświadomionych kołach jako „Morda miataja” („Morda wymięta”). Po przewidzianej protokołem degustacji przyjemnie mi było zbierać nad lepelskimi kanałami szczątki tutejszej Wenecji, bowiem nic jeszcze nie wiedziałem o zamiarze miejscowych reketerów ściągnięcia z przyjezdnych uczestników święta poezji haraczu w wysokości 200 tysięcy rubli białoruskich lub ich równowartości w dewizach.
Za Leplem głosy miłośników krzyżówek, które przedtem rejestrowałem peryferyjnym słuchem jako brzęczenie owadów, poczęły coraz natarczywiej przedzierać się w głąb mego przytulnego oprzędu wspomnień. „Zwieńczenie fasady budynku... Może dom?” „Głupia, druga „e”. „Główna księga muzułmanów”. „Cicho, zaraz sobie przypomnę. Na „ka”. „Koran!” „Jesteś pewien?”
Krótki przystanek w Biahomli, w pobliżu której urodził się mój znajomy Janka Juchnawiec, który nieprzerwanie śni o tych mieścinach w swych nowojorskich snach, tocząc w nich rozmowy to z Maszeką, to ze Skaryną, to z tajemniczą postacią, która zwie się Wyrwilasem i tłumaczy jakiemuś Niewiadomemu, że Historia to stos kamieni, a później precyzuje, że to jest przestrzeń, w której dzieją się zdarzenia nielogiczne. Historię o tym, jak w tegorocznym lipcowym dniu tak zwanej niepodległości tu, na tym dworcu autobusowym tutejszy chłopak wywiesił biało-czerwono-białą flagę, a w pięć minut później siedział już w milicyjnej suce, Wyrwilas uznałby niewątpliwie za banalną, a wtedy ja bym dorzucił końcowy szczegół: chłopiec był głuchoniemy.
Idący przejściem między fotelami mój towarzysz podróży z „prezydenckim” wąsikiem rzuca okiem na miejsce obok mnie i na cały głos, nie kryjąc satysfakcji, woła: „Patrz, Zinka, są jeszcze cudaki, co czytają białoruskie książki!” Nie widzę, jak reaguje na to baryłeczka, ale słyszę jej głos: „Starszy syn Adama i Ewy, który zabił swego brata, cztery litery”. Na chwilę zapada milczenie, po czym Zinka komunikuje z wahaniem: „Zdaje mi się, że Kaj”... „Głupia, a litery kto będzie liczyć”. „Spokojnie — włącza się „prezydent”. — Wiem: Ajin! Dokładnie! Ajin zabił Kabla!”
Wzdłuż drogi ludzie handlują jabłkami, ziemniakami i suszonymi grzybami. Towaru pilnują dzieciaki, które o tej porze powinny jeszcze być w szkole. Być może to zajęcie jest dla nich nawet korzystniejsze niż przesiadywanie na lekcjach, na których w myśl opublikowanych w „Gazecie Nauczycielskiej” najnowszych zaleceń dzieciaki muszą się uczyć, że hrabia Murawiow (ten sam, Wieszatiel) — „to energiczny działacz państwowy, który wprowadzał kompetentnie w życie to, do czego był powołany” (znaczy, gdy wieszał i rozstrzeliwał powstańców 1863 roku). Młode handlareczki pozawieszały nitki grzybów na szyjach, przez co upodabniają się do małych Cyganek, obwieszonych koralami, jak tamta, która dawno temu była pierwszą moją nauczycielką w pewnej dziedzinie po dziś dzień w naszych szkołach nie wykładanej.
Moi sąsiedzi, znużeni wysiłkiem umysłowym, zabierają się do przekąski. Dziś na obiad Bóg dał im butelkę wódki „Żirinowskiej”, bułkę paryską i pół pęta gotowanej kiełbasy. Ten ostatni specjał napełnił cały autobus aromatem, który w mojej wyobraźni materializuje się w wizji domowego kota mojej ciotki, który czegoś takiego jak ta kiełbasa nie wziąłby do pyska nawet zdychając z głodu, mimo że toczy żywot zaledwie dwa kilometry od małej ojczyzny naszego pierwszego, ludowego prezydenta.
Posiliwszy się, zgrana kompania wyraźnie poweselała i z nowymi siłami zaatakowała krzyżówkę. „Kraj na południowym wschodzie kontynentu euroazjatyckiego na cztery litery. Po mojemu Azja”. „Nie ma takiego kraju”. „A właśnie że jest. Sama widziałam w telewizorze”. „Mała aria”. „A ch... ją wie”. „Dodatnio naładowana cząstka elektryczna. Na „pe”. „Sama jesteś na „pe”. „Za coś takiego mogłabym się pogniewać”.
Zina milknie obrażona, ale jej niespokojna natura niezdolna jest długo pozostawać bez zajęcia. „Przepraszam, pana, czy ma pan coś do czytania?” Chcę podsunąć jej coś z periodyki białoruskiej, ale Zina uprzedza w porę: „Tylko po rosyjsku, proszę pana, białoruskiej mowy się nie uczyłam”. „Ikarus” podstępnie podskakuje na dziurze i piersi Ziny pluskają mi w twarz, jak dwie ogromne meduzy. Uchylam się i gwoli eksperymentu daję jej wzięty na drogę tom Henry Millera z jego „Zwrotnikami”. Zabawne będzie popatrzeć, jakie emocje na jej szerokim, krągłym jak pełnia obliczu namaluje nieposkromiony erotyzm znakomitego Amerykanina, ale właśnie autobus przybliża się do pleszczanickiego dworca i moje myśli biegną w innym kierunku. Bo okazuje się, że jedziemy nie tylko do Mińska, ale także na spotkanie „Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej”, o czym taktownie przypominają czerwone transparenty rozciągnięte nad główną ulicą.
Trudno opędzić się wrażeniu, że pięć ostatnich lat minęło nam jak w letargu ze snami pełnymi pokus, ale oto zbudziliśmy się i ujrzeliśmy wszystko takie znajome i bliskie, że aż się chce przypaść głową do tych transparentów i rozszlochać się łzami synów marnotrawnych.
Nie wszyscy jednak mieli szczęście się przebudzić. Gdzieś tu, całkiem niedaleko, spoczywa pod śnieżnym puchem mogiła mego przyjaciela, architekta Walerego Slunczanki, który odnawiał wszystkie ocalałe z rewolucji kulturalnej świątynie połockie i zmarł trzy lata temu, czytając Karatkiewicza, choć znacznie bardziej lubił Bosho i Unamuna. Po pracy w ramach czynów społecznych organizowanych w soboty wraz z konserwatorami w Soborze Sofijskim, Walera robił wykłady o białoruskim renesansie i baroku, recytował wiersze Iwana Bunina i starał się nie reagować na cwiszenrufy przyszłego prozaika Wincesia Mudrowa w rodzaju: „Wierszyki niezłe, cóż kiedy autor to biały emigrant”. Sam Walera też pisał wiersze: o kobietach i o jesieni po rosyjsku, a o matce po białorusku. Uczył mnie, bym żył korzystając z każdego dnia, a społeczeństwo nasze chętnie porównywał do przekładańca, w którym całkiem znaczącą warstwę stanowią ludzie jaskiniowi.
Walera był chory na serce, które skalpel chirurga znało bynajmniej nie ze słyszenia. I kiedy myśmy się kąpali, on z przepraszającym uśmiechem stawał na dnie, nie przepłynąwszy nawet dziesięciu metrów. Jego syn studiował na uczelni artystycznej. Pewnego dnia jego i przyjaciół relegowano z uczelni pod pretekstem rzekomej niezdatności, a w istocie — za niezależność. Niewielu spotkałem w życiu ludzi z takim poczuciem godności, jak u Walerego. Można tylko sobie wyobrazić, ile go kosztowała interwencja u pewnego działacza odrodzenia narodowego, który podpisał relegację. Działacz ów odpowiedział Walerze, jak zresztą później i mnie, niesłychanie pryncypialnie, z czego wynikało, że dla takich jak Slunczenka junior w narodowej uczelni miejsca nie ma. Żeby jakoś dojść do siebie, Walera pojechał na letnisko i położył się z książką Karatkiewicza. Syna kilka dni po pogrzebie ojca szybciutko przyjęto na powrót, a rok później spotkałem go wśród restauratorów fresków cerkwi Spaskiej, dokąd zgłosił się do odbycia praktyki; rozmawialiśmy w tym samym języku, co w najmniejszym stopniu nie było zasługą działacza odrodzenia narodowego. Pewnie to nie po chrześcijańsku, ale gdy teraz spotykam tego działacza, mam nieprzepartą chęć chwycić go za przerzedzone włosy i wcisnąć twarzą w naszą ojczystą białoruską ziemię, jak w 1988 roku milicjanci próbowali na Zaduszki wciskać nasze twarze w grudę na polach koło Kuropatów.
Żeby czymś zagłuszyć zdrowy świerzb w dłoniach, patrzę w śnieżną dal, w której jak na złość nadziewam się wzrokiem na „flagę państwową” nad jakim budynkiem sielsowietu. Pociesza mnie Zina i Henry Miller. „Słuchaj, Miszka, co to jest wagina?” „Pewnie coś z wagą związane” — sennym głosem odpowiada „prezydent”. „Może odważnik, gira”. „Sam jesteś gira — rewanżuje się baryłeczka. — To ma być po rusku!” Pełnia z podwójnym podbródkiem odwraca się do mnie. „Pan wie, co to takiego wagina?” „Domyślam się” — odpowiadam wymijająco. „No więc co?” „To powinno być zrozumiałe z kontekstu.” „Z czego, z czego?” Zina z obrażoną miną zwraca mi książkę i ostentacyjnie wyjmuje gazetę z krzyżówką.
„Znany malarz marynista”. „Szyszkin”. „Nie pasuje”. „Riepin” — próbuje zgadywać ten ogolony. „Jesteś, Fiedia, koziołek-matołek niegramotny — włącza się bez złości do zabawy intelektualnej „prezydent”. — To przecie Ajwazowski”. „Pasuje jak ulał! — policzywszy litery krzyczy zachwycona Zina. — Skąd wiedziałeś?!” „Tu przecie napisane: marynista. Morze maluje, jasne?” „A dlaczego nadrukowali z błędem: marynista? Słowo kontrolne „morze”, więc powinno być „morzenista”. „Bo koziołki-matołki niegramotne w gazecie siedzą, a ty się jeszcze obzywasz” — szuka satysfakcji gołowąs Fiedia, a w mojej pamięci rozbłyska nagle uwaga ojczystego klasyka o tym, że państwa w rozkwicie obfitują w wielkich poetów, bohaterów i kochanków, a w czasach zapaści — produkują jeno kurz i mnóstwo naczalstwa. Ta druga enumeracja wydaje mi się nieco za skromna.
Przydrożni przekupnie tu i tam grzeją się przy ogniskach. „Pomieszczenie dla przechowywania broni, pierwsza „a”... Łapię się na tym, że zaczynam myśleć stylem krzyżówkowym: miasto, do którego dojeżdżamy, siedem liter, pierwsza „ł”...
Na dworcu łahojskim dziadek z posiniałym nosem sprzedaje suszone borowiki. Ścianę za jego plecami zdobi na pół zdarty plakat z kawałkiem gotyckiej budowli i połową rycerza na koniu pod biało-czerwono-białym proporcem. Napis zachował się w całości: „Białoruski Front Narodowy — powrót do Europy”. Dziadek wysmarkał się w dwa palce, wyciera je o palto i kończąc przygotowania do podniosłej chwili wydobywa z kieszeni napoczętą flaszkę „Russkiej”. Ktoś, kto dawno nie widział człowieka szczęśliwego, niech wyobrazi sobie tego dziadka z szyjką butelki przy ustach. Póki szczęściarz zakąsza żebraczy łyk suszonym grzybkiem, myślę o tym, ile to tysięcy mieszkańców Łahojska trzeba by przepytać, nim ktoś zdołałby odpowiedział na pytanie o tutejszego hrabiego, jedenaście liter, pierwsza „t”, który w 1856 roku otworzył w Wilnie muzeum starożytności.
Za Łahojskiem śniegu nie ma. Gdzieś tam pod owym Homlem, do którego tak rwał się rosyjski czołgista, ludzie wciąż jeszcze zbierają radioaktywne grzyby. Takim małym krajem w skali europejskiej to my jednak nie jesteśmy, i tamto „prasowanie” nas czołgami, które tak marzyło się pijanemu starszemu bratu nie byłoby ani takie szybkie, ani gładkie, jak to się zdaje niektórym bratnim strategom.
Pociecha to jednak krótkotrwała. „Nowe państwo europejskie, osiem liter” — czyta Zina i sama odpowiada: — „Białoruś”. Nie udaje mi się spłynąć rumieńcem wstydu za swój snobizm. „Ale wymyśliłaś! — mówi gołowąs. — Jakież to u diabła państwo?” No, zabierz głos, „prezydencie” — podjudzam w myśli wąsatego, ale ten wykończył „Żirinowską” i kima sobie pokojowo.
W charakterze dekoracji do tej sceny „Ikarus” ukazuje nam całe miasto — setkę will, które wyrosły tu za lata naszej suwerennej niepodległości — panoptikum orientacji estetycznych szerokiego spektrum mentalności: od mingrelskiej do aleksandryjsko-szkłowskiej[4]. W półmroku poranka ciemne miasto satelita, bez doprowadzonych dróg dojazdowych, zamienia się w przestrzenną metaforę „nowego państwa europejskiego” i wywołuje przypływ nostalgii po zbawiennej „chruszczobie” na Sierabrance.
Z lewej migają szpitale sanatorium w Baraulanach, gdzie ćwierć wieku temu ojciec usłyszał wyrok śmierci, po czym po raz pierwszy od czasów swego wiejskiego dzieciństwa znowu zaczął mówić po białorusku, przynajmniej ze mną. Analogia już gotowa była oderwać się od protoplazmy i rozpocząć samodzielne życie, ale jej, jak i autobusową, drogę przegrodził szlaban i fizylierzy. Jeszcze nic nie wiem o wczorajszych wyznaniach naszego prezydenta o sympatii do pewnego malarza nieudacznika, który też nosił wąsik, tylko nieco mniejszy, więc póki co nie rodzą się we mnie skojarzenia z „nocą długich noży”. Wręcz odwrotnie, serce me przepełniają fale spokoju o los mych współpodróżnych: dopóki istoty bezskrzydłe rozwijają skrzydła, amatorom krzyżówek nic nie zagraża.
Mój „Ikarus” nie zdążył się jeszcze oswoić z ludźmi zbrojnymi w automaty na swojskiej spokojnej drodze, dlatego pewnie na pierwszym skrzyżowaniu omal się nie spóźnił z hamowaniem pod mętno-czerwonym okiem ulicznych świateł. Tymczasem, nie poradziwszy sobie z „pomocniczą dyscypliną historyczną badającą herby (9 liter), ale za to nieoczekiwanie błyskotliwie pokonawszy „człowieka z jednoczesnymi cechami płci męskiej i żeńskiej” (12 liter), Zina i dwaj jej goryle wysiadają w pobliżu ulicy imienia „partyjno-państwowego działacza BSRS (6 liter, pierwsza „k”), który, jak potwierdzają naoczni świadkowie, do samych przenosin na tamten lepszy świat nie nauczył się prawidłowej wymowy nazwy „maszyny do jazdy, której koła wprawiają w ruch nogi z pomocą pedałów” (5 liter).
Bywaj, mój „Ikarusie”! Póki co, nie całuję się z tobą, jak pewna znana osoba całowała się z koniem na ulicach Turynu. Dlatego dalej powiezie mnie nie karetka z barczystymi łapiduchami, lecz zwykły roztrzęsiony trolejbus. Podwiezie mnie pod same delikatesy, koło których przed paroma dniami — na szczęście dla kulawego gołębia i ku zmartwieniu wygłodzonego alkoholika — znalazło się miejsce na bohaterski czyn.
Na przystanku staram się odpędzić myśl o sumie zer, dające w rezultacie bynajmniej nie zero, a niebezpiecznie wielką liczbę. Wierzę gazetom, znanym publicystom i żyjącym klasykom literatom: wkrótce dorośnie nowe pokolenie z nowymi ideałami, sztandarami itp... Bo właśnie jeden z tego pokolenia dorósł już na tyle, że prosi, bym dał mu zapalić. A kto powiedział, że nowa generacja młodych naszych obywateli przy wszystkich jej ideałach nie będzie miała prawa wypić? Tym bardziej, gdy realizacja tego prawa sprzyja utrwaleniu więzi ojców i dzieci, czego dowodem jest ujmująca prostota, z jaką się do mnie zwrócił — po prostu: „Hej ty, broda!” Wiem też już, że mój nowy znajomy jest architektem. Może niebawem chłopiec zastąpi Walerę Slunczankę i odrestauruje bloki połockiej akademii jezuickiej lub witebską cerkiew Zwiastowania.
Przyszły budowniczy bez zbędnej krępacji dzieli się swymi planami twórczymi. „Tylko popatrz, broda, na jakiej to stoimy alei?... No właśnie, na alei Rokossowskiego. A gdzie, pytam ja ciebie, pomnik Konstantego Konstantynowicza? No gdzie? — pyta tryumfalnie spadkobierca Walerego. — Myślę, że dużego stawiać nie będziemy. Starczy jakieś dwadzieścia pięć metrów. No, co powiesz, broda?”
Nowe pokolenie czeka, a ja mu odpowiadam pytaniem z krzyżówki: „A wiesz ty, jak miał na imię syn Adama i Ewy, który zabił swego brata?...”
Listopad, 1995.
Czesław Seniuch
1 Patrz: „Opowieść syberyjska” w niniejszym wydaniu i przypisy do niej.
2 Przedsława, biał. Pradsława (?1110-1173), córka połockiego księcia Światosława, w młodości wstąpiła do klasztoru, gdzie poświęciła się przepisywaniu i pisaniu ksiąg. Kanonizowana przez Cerkiew Prawosławną jako św. Eufrozyna (Jeufrasińnia) Połocka, orędowniczka Białorusi.
3 Symeon Połocki (1629-1680), białoruski i ruski (moskiewski) pisarz religijny, pedagog i luminarz, autor gramatyki jezyka cerkiewnosłowiańskiego (1679).
4 Wieś Aleksandria i miasto Szkłow w obwodzie mohylewskim to strony rodzinne prezydenta Białorusi Aleksandra Łukaszenki.