Jest milion sposobów, żeby zacząć tę opowieść.
Ja zacznę ją tak.
Wyobraźcie sobie majowy poranek w mieście, mgiełkę, pachnącą czeremchą i chemikaliami. Wśród białego kwiecia na brzegu rzeki po raz ostatni rozlega się trel słowika, odurzonego tym aromatem. W pobliżu jego kryjówki, nad parterowymi mieszczańskimi murowankami z końca ubiegłego stulecia, wznosi się odrapany biały sobór z pordzewiałymi kopułami, a trochę dalej — niegdysiejsza kircha z czerwonej cegły. Jest jeszcze bardzo wcześnie i na nadbrzeżnej ulicy można dostrzec jedynie wymiętą postać niewyspanego wędkarza.
Niegdyś po tej ulicy biegał z wędką młody Franciszek Skaryna. Usadowiwszy się na ciepłym, jak palenisko ojcowskiego pieca, kamieniu, spluwał na robaka albo po prostu spluwał do wody, w zamyśleniu patrząc ponad Dźwiną na klasztor bernardynów, gdzie mnisi uczyli go łaciny. Niegdyś mniej więcej w tym miejscu, przed wielką wyprawą w świat po nauki, przyciskał dziewoje do płotu gołowąsy młodzian, którego później z szacunkiem będą nazywać Symeonem Połockim.
Jednak wyrostek w wytartych spodniach z wąskimi nogawkami i w jasnej kurteczce z niewyraźną podobizną Johna Lennona, brnąc w porannej mgle pustą ulicą z pozamykanymi okiennicami, nie szuka spotkania z cieniami przodków. Dzisiejszej nocy nie zmrużył oka z innej przyczyny. Jego ręka ściskająca scyzoryk drży ze zmęczenia, a powieki same przylegają do oczu, jak muchy do żółtego lepu w szkolnej stołówce, gdzie pewnego razu, założywszy się, chłopiec zjadł trzydzieści pączków, popijając je osiemnastoma szklankami brudnoszarego kisielu.
Szkicując tę poranną scenkę pominąłem jeden istotny szczegół. Całe miasto było oklejone plakatami z zawiadomieniem, że jutro nastąpi otwarcie mistrzostw ZSRR. Chłopiec ze scyzorykiem rozpoczął swój skomplikowany obchód o północy i przekradając się od jednego plakatu do drugiego, obszedł niemal wszystkie ulice. Z każdego ogłoszenia o mistrzostwach wyciął dokładnie jedną literę.
Nieprzerwane nocne zajęcie stępiło czujność i chłopczyk nie zauważył, że już od dawna został namierzony. Trafił milicji na oko jeszcze przy pomniku Lenina, któremu wtedy nawet w najkoszmarniejszych snach nie mogło się przyśnić, co się stanie z jego nosem po dwudziestu latach.
Dwaj milicjanci przeczytali zredagowane przez chłopaczka obwieszczenie, spojrzeli po sobie znacząco i pozwolili młodocianemu przestępcy działać dalej. Byli w dobrym humorze: w całym kraju trwała kampania walki z pijaństwem i wczoraj wieczorem naczelnik milicji miejskiej powierzył im honorowe zadanie wywiezienia dwóch dziesiątków miejscowych moczymordów do zadźwinskiego lasu na rozstrzelanie. Milicjanci postanowili pochwycić przestępcę na gorącym uczynku wtedy, gdy pierwsi „rozstrzelani” dowloką się z powrotem do miasta. Do tego czasu, według ich oceny, chłopczyk powinien był obejść wszystkie plakaty.
Kiedy wędkarze wyciągnęli pierwszego sennego śliza, a z tej strony, gdzie za rzeką sterczały ponad lasem kominy miejscowego giganta petrochemii, pojawiła się na moście bezładna gromadka „rozstrzelanych” pijusów, chłopaczek ze scyzorykiem bezsilnie zatrzepotał i zawisł na rękach milicjantów, schwytany przy ostatnim poprawionym plakacie. „Jeśli ugryziesz, szczeniaku, walnę po nerkach — na wszelki wypadek uprzedził sierżant bez złości. — Przez całe życie będziesz sikał na różowo”.
Po kilku godzinach w jednej z połockich szkół zwołano ogólny apel.
Bohater minionej nocy siedział w pierwszym rzędzie obok dosyć młodej kobiety w mundurze. Była to dobrze znana w okolicy inspektorka milicyjnej izby dziecka Luiza Stiepanowna. Niedawno występowała przed starszymi klasami z odczytem o profilaktyce przestępstw, podczas którego uczeń dziewiątej klasy Wołodia Popowicz podniósł rękę i zapytał, czy można zarazić się tryprem przez pocałunek, za co od razu wciągnięto go do milicyjnej kartoteki.
Ciepłe promienie słońca padają na propagandę wizualną, ukazującą wyposzczone twarze budowniczych komunizmu. Przez szeregi pionierów i uczniów przelatuje nowina: „Rybę capnęli”. Za co — nikt na razie dokładnie nie wie. Jedni mówią, że Ryba — bo takie właśnie przezwisko miał nocny złoczyńca — napisał na pomniku Lenina krótkie nieprzyzwoite słowo, inni gotowi byli przysiąc, że to on w minionym tygodniu na topoli przed gabinetem dyrektora powiesił kota z przyczepioną do ogona karteczką „Ukarany za pomoc partyzantom”. Sam Ryba siedzi z nosem spuszczonym na kwintę. Jego duża, ostrzyżona w kółko głowa opada na pierś. Spod kurtki wyziera na salę namalowany przez szablon koguci profil Lennona. „Kto to jest?” — zapytał pewnego razu dyrektor, złapawszy Rybę za ucho na schodach. „Lennon” — lakonicznie odpowiedział Ryba. „Jakoś niepodobny do Włodzimierza Iljicza” — powątpiewająco stwierdził dyrektor, ale puścił Rybę wolno, bo człowiek z niewielką nawet wyobraźnią mógł dopatrzyć się na wyliniałym wizerunku nie tylko Lenina, ale nawet Mao Tse Tunga.
Tymczasem pedagogom udaje się okiełznać salę i w drzwiach pojawia się dyrektor szkoły Iwanowicz.
Jego rodzicie mieli inne nazwisko. Inne nazwisko nosił do niedawna i sam dyrektor, ale po ostatniej wojnie na Bliskim Wschodzie napisał gdzie trzeba podanie, że nie chce mieć z agresywnymi rodakami nic wspólnego, nawet nazwiska.
Osoba rozpatrująca podanie litościwie pozwoliła Kiperwasserowi stać się Iwanowiczem, ale z imieniem się nie udało. Możliwe, że potężni ludzie podejmujący rezolucje odnośnie takich podań po prostu całą swą spragnioną duszą szanowali starego Icka, który jeszcze w minionym roku przy rynku nalewał piwo do szczerbatych kufli, a w odległych latach dwudziestych nazwał swego syna Abrahamem. Możliwe też, że ci potężni ludzie myśleli jakoś tak: wczorajszego Kiperwassera niebezpiecznie jest wpuścić do stawu razem z innymi Iwanowiczami, Iwanowymi i Iwanowskimi, lecz należy go, jeśli można tak to określić, zaobrączkować, żeby w odpowiednim momencie za długo się nie męczyć z sakiem. Oto więc macie Iwanowicza, ale — Abrahama.
Abraham Izrailewicz przechodzi wśród uczniów, trzymając się za serce i rzucając zastępcy zagadkowe frazy: „Gdyby to chociaż były mistrzostwa obwodu albo nawet republiki... Ale ZSRR...”
Popiwszy wodą jakieś tabletki, dyrektor wychodzi na podium. Jego nieodłączny znaczek ze studiów na myszatym garniturze przekrzywił się z podniecenia. W rękach Abraham Izrailewicz trzyma duży rulon papieru. Na wysokim dyrektorskim czole, które niezauważalnie przechodzi we wspaniałą łysinę, zastygły trzy głębokie zmarszczki podobne do trzech mew lecących jedna nad drugą.
— Nie mam słów — zaczyna dyrektor po dramatycznie przedłużonej pauzie.
Luiza Stiepanowna poprawia fryzurę i szarpie Rybę za rękaw — chłopak mruga oczyma nic nie rozumiejąc, jak puchacz wyciągnięty z dziupli na słońce.
— Słuchaj, paskudo — głośno szepcze inspektorka.
— Nie mam słów — powtarza Abraham Izrailewicz.
Ale jednak znajduje te słowa.
— Dzisiaj w nocy milicja aresztowała ucznia naszej szkoły Rybczyńskiego — mówi dyrektor grasejując. — Zatrzymano go na miejscu przestępstwa. Sprawa nabiera politycznego wydźwięku.
Abraham Izrailewicz podnosi tajemniczy rulon papieru do sinego wygolonego podbródka i powoli rozwija go. Sala zamiera. Mewy na dyrektorskim czole smutno opuszczają skrzydła.
— No i co w tym takiego? — daje się słyszeć w napiętej ciszy zdziwiony głosik primadonny szkolnego kółka dramatycznego Niny Maroz.
Przez następne kilka minut sala trzęsie się od dzikiego rechotu. Nauczyciel wychowania fizycznego Michaił Karpowicz Epsztajn ciągnie Wołodię Popowicza za ucho do wyjścia. W drzwiach wyrasta stróż szkolny Charytonawicz, który za Stalina pracował jako kierowca „czarnego kruka” i, jak wieść niesie, pewnego razu zawiózł własnego ojca na rozwałkę do NKWD.
Na podium góruje postać dyrektora. Teraz dyrektor nieco przypomina widzianych w telewizji protestujących Murzynów, którzy walczą o coś przed Białym Domem. W ręku Abraham Izrailewicz trzyma plakat:
AKADEMICKIE MISTRZOSTWA ZSRR W SKAKANIU DO WODY
W miejscu literki S w drugim rzędzie znajduje się wycięte okienko, przez które widać znaczek dyrektora.
*
Primadonnę Ninkę, która na szkolnej scenie wykonywała rolę Uli Gromowej, długo jeszcze dręczono pytaniem, czy uczestniczyła w akademickich mistrzostwach ZSRR w tym właśnie rodzaju sportu. Można się jedynie domyślać, jak trudno było to znieść różowiutkim uszkom w odcieniu perłowej macicy ze szmaragdowymi kropelkami kolczyków.
To właśnie Ninka była autorką sławetnego powiedzenia: „Będę należała tylko do swego męża”.
Możliwe, że na moralnym obliczu Ninki odcisnął swe piętno fakt, iż była córką naczelnika milicji w mieście. Tego właśnie, który wymyślił zadźwinskie rozstrzeliwanie pijaków.
Wynalazek był genialnie prosty. Zebranych na ulicach i w parku ochlajów od razu sortowano. Leżących wieziono do izby wytrzeźwień, a chodzących gromadzono na zamkniętym milicyjnym podwórzu obok klatek z psami służbowymi. Do pijaków wychodził ojciec Ninki.
— Towarzyszu pułkowniku, co z nimi zrobimy? — surowo pytał się dyżurny, kiwając na pijany kontyngent. — Może poszczujemy psami?
Na te słowa psy służbowe zaczynały przeraźliwie ujadać, a pijusy wyraźnie trzeźwieli.
— Zabrać psy!
Na podwórku zapadała cisza, w której wypowiadane niedbałym tonem słowa naczelnika milicji brzmiały jak wystrzały z pistoletu:
— Rozstrzelać wszystkich co do ch..., żeby na zaśmiecali naszego socjalistycznego miasta.
Po tym wyroku nieszczęśników zapychano do suk, wywożono jakieś dziesięć kilometrów od miasta i „rozstrzeliwano” na leśnej polanie z pistoletów załadowanych ślepą amunicją. Milicja odjeżdżała, a „rozstrzelani” (wielu z nich z mokrymi spodniami) wlekli się po szosie przez całą noc do domu. Bano się skarżyć na Maroza, ale cała sprawa jakoś wyszła na jaw i ojca Ninki wysłano do Moskwy na studia do Akademii Milicyjnej.
„Będę należała tylko do swego męża” — słyszał od Ninki każdy, kto odważył się jej zrobić nawet najbardziej niewinną propozycję. Pewnego razu, będąc już w dziesiątej klasie, natchniony widokiem jej wysmukłych i smagłych nóg, które zdawały się rosnąć aż do samych uszu, a także aksamitno-brunatnym pieprzykiem wielkości kopiejki na lewym policzku — pokonałem swoją wrodzoną nieśmiałość, podszedłem do Ninki na przerwie i z uśmiechem zakochanego pajaca wydusiłem z siebie kilka idiotycznych słów, żeby też usłyszeć pozbawione chociaż cienia aluzji na jakąkolwiek wzajemność słowa „Będę należała...”. Jak gdybym zaproponował jej oddanie mi się od razu na ławce szkolnej albo w szatni po zajęciach, a nie pójście na seans wieczorny do kina „Kosmos”, gdzie zgodnie ze swoim desperackim planem miałem tylko położyć rękę na jej doprowadzające do szaleństwa okrągłe kolano.
Moje młodzieńcze uczucie dumy zostało zranione na tyle głęboko, że zaprzysięgłem właścicielce cudownych nóg, iż napiszę na ścianie jej domu: „Tu mieszka Ninka, która będzie należeć tylko do swego przyszłego męża”, a w dole dodam: „Ale z tym się jeszcze zobaczy”.
*
Taką samą tablicę pamiątkową można też było zawiesić na naszym mińskim akademiku, bowiem w nim mieszkała Wiera Kropielka. Oprócz porządnie pisanych konspektów, cudownego warkocza (sięgającego do miejsca, gdzie plecy Wiery traciły swoją dumną nazwę) oraz mnóstwa innych pozytywnych zalet Wiera miała także punkcik odnośnie tego, komu będzie należała z prawami wyłączności, a w dodatku jego sformułowanie słowo w słowo powtarzało postanowienie Ninki, co dawało podstawę do podejrzeń o plagiat w stosunku do obydwu.
O tym, co się stało z kobiecym credo Niny Maroz, opowiem trochę później. Zaś Wiera Kropielka dzięki innemu mieszkańcowi naszego akademika trafiła do nieoficjalnych annałów wydziału historycznego.
Mieszkaniec ten nazywa się Julik Kanapacki. Zanim dotarł do czwartego roku, pod przemożnym wpływem kolegów z pokoju przeobraził się z pilnego studenta, słuchającego profesorów z otwartym dziobem, w swoje przeciwieństwo, i często, siedząc na samym szczycie amfiteatralnego audytorium, po prostu, zamiast słuchać wykładu, wyciągał przez słomkę jedną albo i dwie butelki niemarkowego wina.
W słynnym pokoju, gdzie przegrałem w karty swój lewy but i potem wykupiłem go za połowę stypendium, rej wodził Witia Kiszko. Całkiem możliwe, że był potomkiem potężnego białoruskiego rodu magnackiego Kiszków, który wsławił się swoimi ochmistrzami, hetmanami, dyplomatami i mecenasami sztuki.
Witia był szczodrze obdarzony innymi talentami. Zaproponowane przez kogoś przezwisko Magnat od razu odkleiło się od jego osoby. Przyczyny należy szukać nie tylko w tym, że Witia przekręcił rodowe nazwisko na francuską modłę.
W tamtych czasach na wydziale historycznym zaczął się ukazywać samizdacki almanach literacki „Miławica”. Jeden z przyszłych koryfeuszy krajowej archeologii zamieścił w pierwszym numerze wiersz:
Z głębiny czasu dawno minionego, Z egipskiej ziemi nad wodami Nilu, Legendy do nas doszły o jabolu, Co pijał lud po trochu od małego.
Słowa te nie dotyczyły Kiszko.
Przehulawszy w ciągu kilku dni ówczesne trzydziestorublowe stypendium co do kopiejki, Witia z dzień leżał na łóżku, wpatrując się w zakurzony sufit z pajęczyną w kątach i wsłuchując się w swoje dziewięćdziesięciokilogramowe ciało. To coraz mocniej domagało się jedzenia. Witia spuszczał nogi z łóżka, wkładał białą nylonową koszulę, wzuwał czarne lakierki, zawiązywał wygrany w karty krawat i z blaskiem głodu w oczach błąkał się po akademiku, prosząc o słoninę. „Może być i pożółkła” — mówił potulnie potomek magnackiego rodu.
Kiedyś w naszym pokoju poczęstowano Witię plastrem słoniny z wyraźnie na niej odciśniętym gazetowym zdjęciem Breżniewa. Potomek królewskich ochmistrzów położył słoninę z portretem na kromkę chleba i przeżuł to z godnością, nie zeskrobując sekretarza generalnego. Zamiast podziękowania obiecał, że następnym razem doniesie na nas i wszystkich nas wrobią w sprawę polityczną.
Wziąwszy patronat nad Kanapackim, Witia Kiszko dochował się ucznia, który przewyższył nauczyciela — jeśli nie w jabolowych sesjach, gdzie utrzymywała się pewna równowaga, to przynajmniej w kartach, bowiem Julikowi udało się wygrać u Kiszko obie pary jego spodni. Odegrawszy jedną parę, Witia przyczaił się i czekał na dzień zemsty.
Ten dzień nadszedł wraz z wypłatą stypendium, gdy Julik około północy wrócił do akademika, najwyraźniej jeszcze niedopity.
— Macie siarę? — zwrócił się do Witi Kiszko.
— Znajdzie się — odpowiedział tamten czujnie.
Julik wyciągnął pomięte banknoty z kieszeni.
— Schowaj te śmiecie — z godnością wartą swych średniowiecznych przodków wyrzekł Witia i postawił swoje warunki. — Jeśli przebiegniesz się na golasa do babskiego prysznica i z powrotem, stawiam trzy bełty.
— Nie p...?
— Niech zdechnę! — obrażony Kiszko walnął się kułakiem w pierś.
Julik nie wahał się, poprosił tylko o pozwolenie przykrycia się ręcznikiem. Ręczniki w akademiku były niewiele większe od figowego listka, przykryć się im można było tylko z jednej strony, więc Witia litościwie się zgodził. Kanapacki widocznie liczył na to, że było już późno i nikogo nie spotka w swoim cwale po korytarzu pierwszego piętra do dziewczęcego prysznica. Zrzucił koszulę, spodnie i stojąc w kąpielówkach zażądał od Witi pokazania bełta. Witia postawił na stół trzy ciemnozielone butelki „Agdamu”.
Julik ściągnął kąpielówki i przymierzył ręcznik — musiałby być ze trzy razy dłuższy, żeby można go było okręcić wokół jego potężnych bioder.
— Zaczekaj — życzliwie przyhamował go Kiszko, gdy Kanapacki dotknął klamki. — Łyknij sobie dla natchnienia. — Podsunął do Julika jedną z butelek.
Podczas gdy Julik zdejmował zębami plastykowy korek i pociągał z gwinta, podstępny Witia jak wicher przemknął po korytarzu, stukając do każdych drzwi i oznajmiając, że Kanapacki na golasa pobiegnie pod babski prysznic.
Gdy Julik, zasłaniając się z przodu ręcznikiem, wyszedł na korytarz, ten był pełen gapiów. Schodzili się nawet mieszkańcy innych pięter. Ku chwale Kanapackiego trzeba powiedzieć, że nie skrewił. Wciągnął pełne płuca powietrza, nadął się i runął do przodu z dzikim okrzykiem: „No, ćwoki, kurwa, trzymajcie mnie!”.
Tak się złożyło, że pod prysznicem, dokąd z prędkością torpedy mknął Julik, akurat kąpała się wspomniana już Wiera Kropielka. Właściwie to już wkładała włochaty szlafroczek na swoje rozgrzane wdzięki i otwierała drzwi dokładnie w tej samej chwili, gdy w pełnym pędzie i bez zgubionego po drodze ręcznika dopadał ich wielbiciel jaboli.
W następnej chwili cały akademik usłyszał rozdzierający wrzask Wiery. Kropielka nie zdążyła już powiedzieć Julikowi, że będzie należała tylko do męża, bowiem cicho osunęła się po ścianie na brudne linoleum, z wywróconymi ze strachu oczyma.
Niewiarygodne, ale po tej północnej przebieżce Kanapackiego nie wywalono z akademika. Uratowało go zdobyte przez jego kochankę pielęgniarkę zaświadczenie, że się przemęczył podczas sesji i chwilowo sfiksował.
W ogóle to po tej przebieżce dokonała się w Juliku metamorfoza. Na ostatnim roku ograniczył jabolowe seanse i ożenił się z córką prorektora politechniki. W rezultacie stał się doktorantem, coś tam obronił i wkrótce objawił się nam jako szacowny wykładowca naukowego komunizmu w uczelni teścia. Pewnego razu, gdy sentyment po raz kolejny zaciągnął mnie w progi alma mater, na korytarzu spotkałem Julika w połyskującym trzyczęściowym niebieskim garniturze. Kiedy spoglądałem na jego skórzaną dyplomatkę z zamkiem szyfrowym, pomyślało mi się, że mógłby w niej zmieścić ze sześć butelek „Agdamu”. Moje niewinne pytanie, kiedy według niego zbudujemy wreszcie świetlaną przyszłość, Julikowi tak się nie spodobało, że natychmiast postawiłem następne: czy przebiegłby się w czym go matka urodziła po naszym piątym piętrze historyków od żeńskiej do męskiej ubikacji za skrzynkę koniaku.
— Wysadź się na ch... — ściszonym głosem odciął wykładowca naukowego komunizmu.
Teraz wydaje mi się, że bieg na golasa pod kobiecy prysznic jest niezbędnym etapem w karierze każdego wykładowcy naukowego komunizmu. Takie wyczyny nie idą na marne.
*
Trzeba przyznać, że życie Kanapackiego po spotkaniu z wykąpaną Wierą Kropielką ułożyło się znacznie lepiej, niż Julikowego współspacza z akademika, Artura Zawaliszyna, po randkach z wykładowczynią historii średniowiecznej Rusakową.
Podczas jednej z zimowych sesji Arturek zaliczał u niej jako jeden z ostatnich. Młoda docentka przyjrzała się rosłemu blondynowi ze znaczkiem zawodnika pierwszej klasy w klapie, w zamyśleniu popatrzyła przez okno, za którym gęstniał fioletowy zmrok, wpisała zaliczenie do indeksu i poprosiła studenta o odprowadzenie jej do domu, ponieważ mieszkała na słabo oświetlonym osiedlu.
Na słabo oświetlonym osiedlu świeżo rozwiedziona docentka wzięła Arturka pod rękę i nie puściła go aż do progu swego mieszkania, a za progiem przed studentem pojawił się najpierw koniak, a potem i wykładowczyni — tym razem w czymś zwiewnie przezroczystym.
Drugi akt zaliczenia przeszedł na tyle udanie, że Zawaliszyn zaczął znikać z akademika na całe dnie, nosić modne koszule i palić marlboro. Na wszelkie bliższe dociekania odpowiadał, jak miał przykazane, że przebywa na zgrupowaniu sportowym.
Jednakże szczęśliwy uczestnik zgrupowań sportowym, który już nigdy nie powinien był mieć kłopotów z opanowaniem historii wieków średnich, nie upilnował swego szczęścia. Rozpił się, zaczął się chwalić swoimi sukcesami sportowymi przed kolegami i pozwalać sobie na wypowiedzi w stylu: „Idę ruchnąć swoją starą”.
Zawistnicy i złośliwcy zrobili swoje. Na egzaminie u docent Rusakowej Arturek dostał tak niewzruszoną lufę, że nie zdołał jej poprawić ani u swojej „starej”, ani przed komisją, dlatego też z początku musiał przenieść się na studia zaoczne, a potem w ogóle gdzieś przepadł.
Niedawno jeden z naszych byłych kolegów z roku ponoć rozpoznał Zawaliszyna w osobie szefa gangu, wymuszającego dolary od rodaków po polskiej stronie granicy. Jeśli to rzeczywiście był niegdysiejszy ekspert historii średniowiecza, to na swojej śliskiej ścieżce ma znakomitą okazję napotkać podpułkownika białoruskiej milicji Wiktora Kiszko. O podpułkowniku Kiszko natomiast wieść niesie, że swojej drugiej gwiazdki dorobił się za pełną sukcesów walkę z tymi, co po koniec lat osiemdziesiątych wymachiwali biało-czerwono-białymi flagami na wiecach, organizowanych między innymi przeciwko nauce wykładanej przez Julika Kanapackiego.
Wiera Kropielka, według jednych, wyszła za mąż za księcia z Madagaskaru, według innych zaś, za technika rolniczego z Lepla. Miejmy nadzieję, że w każdym przypadku — czy to w madagaskarskim hamaku z materacem ze strusiego puchu, gdy patrzy w ciemne jak dziegieć niebo Południa z obcymi gwiazdozbiorami, czy to na twardym lepelskim łóżku, wyprodukowanym przez izraelsko-białoruską firmę noszącą odrodzeniową nazwę „Pahonia”, z którego widać tylko niski sufit w standardowym bloku — Wiera należy wyłącznie do swego męża. Możliwe, że przy tym z nostalgią wspomina przyszłego (i już byłego) wykładowcę naukowego komunizmu Julika Kanapackiego, który jak duch czystego piękna wyrósł przed nią na progu ubogiego, ozdobionego jedynie arabeską pleśni prysznica w akademiku. Możliwe, że to właśnie wspomnienie w ciemnościach parnej madagaskarskiej nocy najmocniej łączy Wierę z jej daleką i chłodną ojczyzną.
Wiadomości o Ninie Maroz są bardziej pewne. Została żoną oficera-czołgisty, którego posłano na wypełnienie internacjonalistycznego obowiązku do Afganistanu.
O mężu opowiedziała mi sama Nina, gdyśmy się spotkali w mieście naszego dzieciństwa i wstąpili do kawiarni „Bociany”. Dowiedziałem się, że mąż przyjeżdżał dwa razy na urlop i przywiózł jej cały magazyn afgańskich kożuszków i japońskiej elektroniki, że mąż, zdaje się, bierze narkotyki, śpi z afgankami o marksistowskiej orientacji i chce ją, Ninę, rzucić, a sam po prostu zginąć — wylecieć w powietrze na minie podczas jakiejś karnej operacji albo zanurkować zestrzelonym helikopterem w zasnutą mgłami dolinę.
Po kawiarni słuchaliśmy muzyki na przywiezionym z Afganistanu magnetofonie i to, co kiedyś nie udało mi się w kinie „Kosmos”, teraz stało się tak jakoś mimowolnie. Moja ręka opadła na ciepłe i w odróżnieniu od twarzy Niny jeszcze nie postarzałe kolano, lekko powędrowała w górę.
— Chcę na podłodze — powiedziała Nina, patrząc gdzieś w bok.
Kochaliśmy się na puszystym, pewnie również zdobycznym dywanie, pod zieloną lampą nocną. Jej wielka plamka na lewym policzku kłuła trzema podstrzyżonymi włoskami, jej ręce i nogi umiejętnie mnie obejmowały, a usta szeptały nie zasłużone przeze mnie tkliwe słowa. W zielony krąg światła lampy wszedł perski kot i spokojnie się nam przyglądał, a moje spojrzenie raz po raz natrafiało na krzywe kindżały pozostawione przez czołgistę na urlopie. Nie mogłem uwolnić się od myśli, że takimi właśnie nożami dobijano gdzieś pod Heratem mojego najlepszego szkolnego przyjaciela Jurkę.
*
Od tego wieczora, kiedy nam z Niną przyświecała zielona stojąca lampa, minęło jeszcze niemal dwa lata do skasowania nauki głoszonej przez Julika Kanapackiego, a wodzowi mas pracujących przed naszą szkołą ktoś odbił nos. Ryba nie miał z tym nic wspólnego, bowiem wtedy pracował jako sekretarz partii w zamkniętym kazachstańskim mieście, skąd coś dokądś startowało i pewnie gorzko żałował ideologicznych grzechów dzieciństwa, które nie pozwalały mu piąć się w górę szybciej niż tego pragnął.
Co się tyczy nosa Włodzimierza Iljicza, to dolepiono mu nowy, ale podczas zimowych mrozów odpadł sam, co złośliwcom dało okazję do przypominania wstydliwej choroby wodza. W końcu władze miejskie utworzyły komisję, która wydała oświadczenie, że pomnik posiada niską wartość estetyczną. W specjalistycznej ocenie figurowała pamiętna fraza: „Pomnik utracił nos”.
Krótko mówiąc, po Włodzimierzu Iljiczu, jak trzydzieści lat przedtem po Józefie Wissarionowiczu, który stał po drugiej stronie szkoły, pozostała tylko zarośnięta trawą podstawa.
A szkoda, bo niechby sobie wodzowie stali.
Jan Maksymiuk